niedziela, 31 lipca 2011

Do źródeł Łyny, czyli 104 km po okolicy częściowo nieodkrytej.

Zanim skrobnę co nieco o dzisiejszym pedałowaniu wywołam z pamięci dzień wczorajszy, chociaż wyprawiałem się moim tętniczokrwistym bolidem.
Była to wyprawa do leśniczówki Pranie, w której K.I. Gałczyński spędził kilka lat (w sensie pór roku). Powody odwiedzenia leśnych ostępów nad jeziorem Nidzkim były dwa aczkolwiek związane ze sobą. Nie będę się rozwodził, bo to prywatność nie tylko moja ale ktoś mnie na Pranie jako miejsce cudnych kameralnych (i tanich!) koncertów nakierował i z tym kimś miałem się tam spotkać. Było to prawdziwe spotkanie szpiegów ze znakami rozpoznawczymi w postaci czerwonych torebek, niebieskich koszul i rekwizytów z piosenek. Odbyło się aczkolwiek moja zajedwabista niebieska dżinsówka okazała się niezdatna na spotkanie tej rangi. I udało się od strony wspólnej konsumpcji... kultury. Czy od innej – okaże się.
O mało nie skończyło się piechotką, bo leciwa Polówka, którą przez dwa tygodnie dojeżdżał Dziki, dzwoniła niemiłosiernie jakąś blachą by po kilkunastu kilometrach zacząć ryczeć jak Subaru Filipa. Z duszą na ramieniu przemierzałam kilometry bo i o pomoc trudno byłoby się doprosić i na tchórza wyjść nieładnie (co to za wymówka – auto mi się rozkraczyło). Na szczęście dotarłem i zdążyłem jeszcze obejrzeć muzealne wnętrza ( w czasie koncertów zamknięte) a w nich zwłaszcza rękopisy Ildefonsa – bazgrał, choć czytelnie. Taka poezja w formie pisanej nie za bardzo do mnie tafia, bo trudno o skupienie ale na przykład „Ocalić od zapomnienia” w wykonaniu Grechuty, czy – ostatnio- Magdy Umer – potrafi „zatrząść jestestwem”. Zatrzęsło i przedstawienie „Wersety panteisty” w reżyserii Jacka Bończyka...
Oparte na poezji Księcia Poetów (Herberta) śpiewogranie z narracją Mirosława Baki wywołało „ciary na plecach” (zasłyszane od przejętych nastolatek dzielących się pokoncertowymi wrażeniami). Częściowo wykorzystano znane mi wcześniej utwory Gintrowskiego („Potęga smaku”. „Przesłuchanie anioła”) w świetnym wykonaniu reżysera ale dopiero śpiew Natalii Sikory do muzyki Hadriana Tabęckiego (przygrywał na fortepianie wraz z gitarzystą i dęciakiem) spowodował te mimowolne, drobniutkie i szybkie skurcze mięśni zwane dreszczami. Oto dla naprzykładu „Testament”:

A było tego tyle i z takim zaangażowaniem śpiewanego, że obawiałem się zgonu aktorki na scenie! Na szczęście nic takiego nie nastąpiło a cali i zdrowi artyści po pracy stanęli za kulisami (jakieś krzaczory) na „fajkę pokoju”. Wiedziony dziwnym, dla mnie kalkulującego trzy miesiące w przód, odruchem - podszedłem, pogratulowałem i poczęstowałem... nie, nie powiem czym ale mam teraz kolegów: Mirka, Jacka i Natalkę a także Kameleon Trio (widziałbym ich jako kapelę na własnym weselu ale nie wiadomo, czy dożyją – chłopaki na oko już po trzydziestce). Ot i takie to były przeżycia artystyczne; teraz wiem jak będą wyglądały moje mazurskie weekendy: w sobotę Pranie a w niedzielę pedałowanie! Żal, że nie mogę być w tych stronach za tydzień – Grzegorz Turnau będzie promował nową płytę.
Oklaski i ukłony.

No a dziś to chciałem nadrobić niejeżdżony tydzień (oraz mizerne postępy w traceniu na wadze) i pojechać chociaż tą stówkę. Nie było wcale łatwo, mimo że na lekko: koszula. pompka, dętka, aparat – wiało niemiłosiernie i mimo zmiany kierunków jazdy – cięgiem w twarz. Więc najpierw pospiesznie do Nidzicy, gdzie jedyna w okolicy msza o 13-tej - nie szkodzi, że dla dzieci (Pan Bóg też kawaler – choć on ojciec nasz niebieski a my wszystkie – jego dzieci). Mimo pobicia rekordu trasy – godzina czterdzieści pięć – trochę się spóźniłem ale nic to. Nie mitrężyłem czasu na tradycyjnej pizzy tylko po lodzie-świderku ruszyłem na Szczytno odbijając za parę kilometrów na Łynę. To miejscowość, aczkolwiek nieopodal znajdują się źródła tej rzeki. I znów zaliczyłem parę km jazdy terenowej ale mazurski rumak (Giant Tracker) dzielnie sobie radził – jedynie w kopnym piachu nie umiałem dobrać przełożenia i dawałem za wygraną. Ponieważ to źródła tzw. wysiękowe – nie powiem, że je odnalazłem ale przekroczyłem lichymi mostkami masę strumyczków, nasłuchałem się ich pluskotu a nawet wodogrzmocenia (Łyński Młyn) i część krajoznawczą wycieczki uważam za udaną. Towarzyskiej nie było aczkolwiek tablica rejestracyjna SUPER DZIADEK ściągała spojrzenia i powodowała życzliwe uśmiechy. Kulinaria to flaczki i p. w Mazurskim Gościńcu w Jedwabnie (ja pier... - kolejny gościniec ni w seks ni w optykę). Chociaż przez Szczytno złapałbym dwie dyszki więcej i pobił rekorda sezonu – nie czułem się na siłach. Może i dobrze, bo w Wesołowie zauważyłem baner o sprzedaży domu, zrobiłem fotkę i zaraz na stronie popatrzę – ile sobie życzą.
Na wadze ten kilogram mniej pokazał się ale już znikł – wypiłem Perłę Export i Trybunalskie, może chociaż trochę brudu odpadło w kąpieli.
Mazurski


Pokaż Do źródeł Łyny 31.07 na większej mapie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz