niedziela, 24 lipca 2011

Zaległe podsumowanie a jednocześnie nowe otwarcie, czyli tydzień posuchy i 84 km aż miło.

Chociaż już po wyprawie i „co było a nie jest nie pisze się w rejestr” winien jestem co nieco moim wiernym, acz po części nieoczekiwanym „fanom” (bo linka wysłałem garstce ludzi w pracy, sądząc że może to ich zainteresować a ci podzielili się wieścią, że taki jeden jedzie).Jak się okazuje firma straciła sporo roboczogodzin i mam nadzieję, że żaden z większych dyrektorów tu nie zajrzy:). Dziękuję za miłe słowa, a najczęściej powtarzało się nie wiedzieć czemu „lekkie pióro”, chociaż pisałem na netbooku ważącym z 1,5 kg, były też przebłyski podziwu z racji samego zamiłowania do podróży rowerowych ale te pozwolę sobie zgasić przysłowiem „Jeden lubi jabłka a drugi córkę ogrodnika”. Od czego by tu zacząć... Zaczynając wyprawę miałem dość skonkretyzowane plany co do trasy a dość mgliste nadzieje związane z dwutygodniowym oderwaniem... Planowany przebieg zrealizowałem w prawie/ponad 100 procentach natomiast to drugie..., cóż niełatwo się oderwać od samego siebie, chociaż taka podróż to świetna okazja, żeby z sobą pogadać. Można też pogadać z Wyższą Instancją, jeśli ktoś takową uznaje – muszę przyznać próbowałem a czy doszło?
Bilans wyprawy w punktach jest mniej więcej taki:
- na wadze skromne minus trzy, niestety jak się pogoda poprawiła wzrosło zapotrzebowanie na płyny , w tym p., a woda swoje waży, więc
- wypitych p.: w trasie ok. 20, wieczorami z 15
- w kieszeni oczywiście też minus ale jako gentleman stwierdzę enigmatycznie, że na każdy dzień poszła średnio stówka
- kilometraż licznikowy – 1073, kurczę dziwne bo to rekord i kumple stwierdzili że mnie poprzednio opóźniali a jechałem zawsze na końcu!
- odczucia, co do samotnych wypraw – pozytywne, tzn. samotność mnie nie przytłoczyła a wolność wyboru zrekompensowała brak spektakularnych „przygód”, które w grupie miały formę pobłądzeń oraz często grupowego spożywania p. i innych trunków a do tego one są, do tego są one...
- straty w sprzęcie – brak, chociaż pod koniec jeden gej popiskiwał cieniutko a pewna śrubka się poluzowała i błotnik mi się telepał
- straty w ludziach – skóra na plecach, bo nie doceniłem mocy brata słońce oraz nadwerężone nadgarstki – tu się będę zastanawiał nad widelcem cr-mo lub amorkiem, bowiem bym sobie ich (nadgarstków) nie chciał popsuć na amen
- psychika – przez trzy dni po powrocie czułem się „zresetowany” lecz potem coś na t. sprawiło, że wróciły poprzednie rozterki (chociaż twardo trzymam się wydumanych postanowień) a pewne zdarzenie - niestety pociągnęło w dół. Czyli nie ma co liczyć na cuda a borykać się mozolnie z codziennością.
Mapki uzupełniłem, zdjęć nie i nie wiem, czy się zmuszę. Najwyżej wrzucę hurtem na jakiegoś fotosika i kto chce – niech patrzy.

A teraz o ty „nowym otwarciu”, czyli pierwszej przejażdżce po... Przez tydzień odpoczywałem a zwłaszcza pewne części mnie. Może i wsiadłbym wcześniej ale niebo płakało aż do dziś. A czułem i potrzebę i oddech „konkurencji” na plecach, bo na przykład taki Piotr – przyjaciel Beaty – nakręcił bez żadnych wypraw ponad 2000 (ja do dziś zaledwie ponad 1600) a mój przyjaciel Rafcio już koło 3000 km. Więc postanowiłem iść na rekord ( o ile pamiętam 2250 w sezonie 2003) bo i stanąć na wadze po kilkudziesięciokilometrowej przejażdżce miło - widać od razu utraconą wodę:).
Ruszyłem w samo południe, bo jako człowiek wolny nie spieszyłem się. Część wycieczki do rozjazdu za Zieleńcem pokrywała się ze startem wyprawy ale skręciłem na Lipowiec by kolejny raz nie zobaczyć starych jałowców, które tam rosną. Ot, przegapiłem drogowskaz.
Ale plan i tak był dotrzeć do Olszyn, gdzie w niedziele są giełdy staroci a i jakieś meble (gdyż mebluję się) się trafiają. Na rower bym ich oczywiście nie nabrał, raczej wziął namiary i podjechał blaszanką. Ale nic ciekawego nie było.
Czy ktoś wie może, gdzie w okolicach Szczytna sprzedają tzw. meble holenderskie (dębowe)? Prosiłbym o cynk na dziadekjacek16@gmail.com.
Muszę przyznać, że mocy po tej wyprawie nabrałem – dziś mimo silnego wiatru „en face” noga podawała aż miło i leciałem czasami grubo ponad 20 km/h. Zwłaszcza odcinek Olszyny-Szczytno poszedł migiem, bo było lekko z górki. W Szczytnie połaziłem po straganach obecnych z racji „Dni i Nocy” – czyli muzyczno-alkoholowej nirwany trwającej corocznie przez dni trzy, gdzie zakupiłem małą tablicę rejestracyjną "Superdziadek" przeznaczając ją do roweru.
Zajrzałem tam w piątek na Huntera, z racji iż czasami zawodzi z tą kapelą chór Kantata a w nim Tomek C. – mistrz Napraw i Pakowni i kolega jednocześnie. Nie powiem - ponrawiłos’ a lubię zgoła inną muzykę typu zazwyczaj smętnego. Przedtem bujał niejaki Abradab i to już zupełnie nie moja bajka, dobrze że chociaż rytmy były reagge’owe ale za cholerę nie mogę dociec co to jest ten „bastylion” powtarzający się w jednym z kawałków. Widocznie człek zdolny nie tylko muzę ale i nowe słowa wymyśli.
A dziś na Placu Juranda spotkałem Maćka T. (nie dyrektora oczywiście) z jego dotąd skrzętnie ukrywaną dziewczyną Moniką i dałem namówić się (co tam tego namawiania było...) na p. Świeże, które pamiętam z innych okoliczności przyrody. Ale o tym sza... (wstyd). Pogwarzyliśmy z godzinkę, dziewczyna OK.- ambitna, zdolna, miła i w ogóle, jeszcze bym chciał usłyszeć jak śpiewa ale może będzie okazja. W każdym bądź razie para ładna i życzę im szczęścia.
Trochę się bałem po tym napitku jechać ale główne siły z alkomatami skoncentrowane były w mieście, więc dyskretnie je opuściłem drogą na Nidzicę. O, tu to się dopiero rozwijało prędkości na zjazdach! W Warchałach skręciłem nad jeziorko polecane przez pewną osobę ale do wody nie dotarłem – wszystko ogrodzone a wstęp 4 zł!. Mimo takiej sobie pogody – tłumy, czyli coś niekoniecznie dla mnie ale ewentualnie w jakiś upalny weekend (tylko czy będzie jeszcze taki?) zlegnę na ostatniej plaży na północ.
Z Warchał do szosy Jedwabno-Wielbark wybrałem leśny skrót, w związku z czym średnia prędkość spadła ale się chociaż pokopałem w piachu (a narzekałem na szuter) i spokojnie posłuchałem muzyki, bo na szosie i wiatr i auta. Dziś były to piosenki Agaty Budzyńskiej nagrane przez innych wykonawców jako tzw. tribute (dziewczyna zmarła młodo i tragicznie). Poezja niewątpliwa, jeśli chodzi o słowa a i muzyce nie ma co zarzucić. Warto przy tym podumać.
Na szosę wyjechałem za Rekownicą i już trochę podmęczony wróciłem do punktu wyjścia. Ale endorfin trochę nałapałem, więc dzisiejszy wieczór mimo deszczu nie kończy się zbyt smętnie.
No i wyszła regularna relacja, może będę to kontynuował choćby dla siebie samego...
Na przyszły weekend planuję wypad z noclegiem do Mrągowa na Picnic Country, tylko nie mam kapelusza i kowbojek ale mazurskiego Gianta (inny niż wyprawowy) od biedy za rumaka można uznać.


Pokaż Wielbark-Wielbark na większej mapie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz