środa, 13 lipca 2011

Dzień jedenasty, Chełm – Bełżyce, czyli 123,5 km jako rekord wszech-wypraw.

Tak, tak… pociągnęło się dzisiaj a mogłoby być więcej, gdybym wybrał opcję noclegu „na dzikusa”. Z tym, że dawka samotności gdzieś na odludziu w krzaczorach mogłaby być trudna do zniesienia więc wziąłem pokój w hotelu przy stacji Petrochemii Płock w Bełżycach. Dotychczas nie wiedziałem, że takie coś może istnieć. Ba, o Bełżycach nie wiedziałem a podobnież niemożebnie stare. A opcje na dziko zostawiam sobie na wkrótce.
Co niektórym wspominałem o Zamościu jako o miejscu zakrzywienia czasoprzestrzeni ale zdecydowałem inaczej, bo już ciągnie do domu. Teoretycznie mógłbym z Chełma ruszyć na Lublin i pewnie byłbym dziś na kempingu w Kazimierzu ale nic to. Dróg oznaczonych na mapie jako czerwone unikam o ile się da a kierunek na Krasnystaw to kolejna podróż sentymentalna (kurczę sporo się tego robi, czyżby ząb czasu dotknął mnie swoim pazurem?), bo będąc na wspomnianym wcześniej OHP-ie w 1984 budowaliśmy nową Polskę a właściwie nowy PGR niedaleko miejscowości Krupe. No i któregoś razu zerwawszy się z roboty, gdzie o ile pamiętam rzucałem 70-ciokilogramowymi krawężnikami, postanowiliśmy w kilku zeksplorować nieodległe ruiny jakiegoś zamczyska. Zarośnięte toto było ale miało swój urok, połaziliśmy nie tylko u podnóża ale też powspinaliśmy się na mury a nawet wewnątrz nich, bo utknąłem w jakimś kominie. Zaś w leżącym nieopodal dworku niemal się nie ugardliłem, bo wchodziliśmy przez dziurę nad drzwiami i zaczepiłem sznurkiem -plecionką, który miałem na szyi (taka ówczesna odmiana golda) o jakiś gwóźdź. Dopiero ś.p. Alek mnie odczepił, bo był górował wzrostem.
Więc zapragnąłem przeżyć to raz jeszcze… Niestety nie da się dwa razy itd. Zamczysko odchaszone a nawet z lekka odbudowane, są ławeczki i tablica informacyjna więc młodość nie wróciła. Ale i tak połaziłem z pół godziny i przyznam się – po raz pierwszy w życiu wyryłem coś na murze. Kto ciekawy, niech tu zajrzy…
W Krasnymstawie zadziwiłem się ogromem pojezuickiej bazyliki, wypiłem p. i zjadłem kebaba. Musiałem nabrać sił, bo wiedziałem, że trzeba narobić kilometrów, żeby w czwartek wieczór zameldować się w Pionkach. A łatwo nie było – kolejny skwarny dzień, więc napijałem się i schładzałem lodami prawie co 10 kilometrów - w Gorzkowie, Żółkiewce, Wysokiem. No i teren falował jak morska droga do Szwecji, więc sił nie przybywało. W Bychawie (pierwsze słyszę o takiej miejscowości) zregenerowałem je schaboszczakiem po lubelsku i p. o wdzięcznej nazwie Trybunalskie - było łagodne i miało posmak miodu. Jak je spotkam, wezmę ze dwa „na wynos”.
No a potem niecałe trzy dyszki pod zachodzące słońce i już Bełżyce. A jutro przez Nałęczów i Kazimierz – do domu.


Pokaż Chełm-Bełżyce na większej mapie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz