czwartek, 7 lipca 2011

Dzień piąty, Bohoniki - Jałówka, czyli wcale nie marne 74 km szutrami i kocimi łbami Szlaku Tatarskiego.

Obudziłem się dość wcześnie, bo nazwany przeze mnie w myślach "agronomem" (certyfikuje produkcję ekologiczną) sąsiad zaczął się krzątać. Do tego obudziły się trzy piekielnie szybkie muchy i zaczęły brzęczeć a łaskotać... Ręcznik okazał sie bronią zbyt małego kalibru.
Pomny wczorajszego otępienia zrobiłem kawę i czekając aż przestygnie przeglądałem tomik wierszy Musy Czachorowskiego. Jedna wielka tęsknota za stepem... Też czasem to odczuwam więc czyżbym był Tatarem spod Radomia? Zresztą nawet gospodyni stwierdziła, ze na Tatara bym się nadał lepiej, niż ten co go odgrywa w "Barwach szczęścia". A stwierdzenie to padło , gdy przyglądałem się przygotowywaniu pierekaczewnika przez panią Eugenię Radkiewicz i jej koleżankę. Nie powiem, roboty z jednym było na 20 minut a na swoją kolej czekało jeszcze ze 20 sztuk. Nie będę tu opisywał technologii ale apetytu na to regionalne cudo nabrałem, tylko że to danie obiadowe a ja byłem jeszcze przed śniadaniem. Skosztowałem go jednak w Kruszynianach...
Pokręciłem się trochę przy meczecie i ruszyłem na Malawicze. Tu pokosztowałem malin, dziko rosnących przy rozpadającym się wiatraku i nie mieszkając (ktoby tam w wiatraku mieszkał) udałem się na Babiki. Asfalty tu były nowe, unijne jednak za Babikami (gdzie w końcu zjadłem tą bułkę z kefirem tym razem) zaczęły się kocie łby jeszcze z czasów carskich. Oj, biednie się jechało więc powrót asfaltu po 10 km powitałem entuzjastycznie.
A prowadził on do Krynek i dalej do Kruszynian. Wioska ta z zielonym meczetem i starym mizarem od pewnego czasu stała się turystyczną atrakcją, toteż ludzi tu było sporo a część z nich przyjechała autokarem. W oczekiwaniu na usługę przewodnika nawiązałem kontakt pierwszego stopnia z parą sakwiarzy, tyle że na fullach. A nie był to stopień ostatni... Po wysłuchaniu ze swadą prowadzonego wykładu Dżemila (wspomniany przewodnik) spotkałem ich jeszcze na mizarze, gdzie podzieliliśmy się marszrutowymi planami. Z grubsza się pokrywały , chociaż oni dysponując odpowiedniejszym sprzętem wybrali wariant bardziej terenowy. Rzuciłem "może sie spotkamy na trasie" i jak się okazało - duch proroczy we mnie wstąpił...
A ziszczenie się proroctwa nastąpiło po 26 km szutrów i kocich łbów pod sklepem w Jałówce. Już od paru minut jechałem w deszczu ,więc gdyby nie braki w zaopatrzeniu (picie się kończyło) pewnie pociągnąłbym dalej ale zajechałem do sklepu. A tam przeczekiwali oni: Kasia i Andrzej z Krakowa - globtroterzy co się zowie, bowiem już od trzech tygodni w trasie rowerowo-kajakowej. W wiejskim sklepie najłatwiej o informacje, więc chciwie nadstawiałem ucha na słowo nocleg. No i jeden z klientów oraz jego córka (Ania jak się okazało) dali cynk o panu mogącym go zapewnić.
Mowa o panu Marianie Hajduczenii - szwagrze owego klienta i chrzestnym rzeczonej Ani. Przemiły, oryginalny właściciel dużego domu nadszedł spory kawałek po tym, jak mnie a potem Kasię i Andrzeja powitały dwa psy i fantastyczna kotka. Wprawdzie p. Marian nie prowadzi agroturystyki ale skoro zwierzaki nas zaakceptowały - zaprosił na pokoje. Po pierwszych oblucjach zeszliśmy do kuchni "na herbatkę", która okazała się wcale wystawną kolacją ubarwioną ciekawymi opowieściami gospodarza o historii tych stron. Pośpiewaliśmy nawet a na pamiątkę dostaliśmy po boratynce - miedziaku z czasów Jana Kazimierza. Dlatego tak późno piszę a o zamieszczeniu zdjęć nawet nie myślę. Jutro Białowieża...


Pokaż Bohoniki-Jałówka na większej mapie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz