niedziela, 31 lipca 2011

Do źródeł Łyny, czyli 104 km po okolicy częściowo nieodkrytej.

Zanim skrobnę co nieco o dzisiejszym pedałowaniu wywołam z pamięci dzień wczorajszy, chociaż wyprawiałem się moim tętniczokrwistym bolidem.
Była to wyprawa do leśniczówki Pranie, w której K.I. Gałczyński spędził kilka lat (w sensie pór roku). Powody odwiedzenia leśnych ostępów nad jeziorem Nidzkim były dwa aczkolwiek związane ze sobą. Nie będę się rozwodził, bo to prywatność nie tylko moja ale ktoś mnie na Pranie jako miejsce cudnych kameralnych (i tanich!) koncertów nakierował i z tym kimś miałem się tam spotkać. Było to prawdziwe spotkanie szpiegów ze znakami rozpoznawczymi w postaci czerwonych torebek, niebieskich koszul i rekwizytów z piosenek. Odbyło się aczkolwiek moja zajedwabista niebieska dżinsówka okazała się niezdatna na spotkanie tej rangi. I udało się od strony wspólnej konsumpcji... kultury. Czy od innej – okaże się.
O mało nie skończyło się piechotką, bo leciwa Polówka, którą przez dwa tygodnie dojeżdżał Dziki, dzwoniła niemiłosiernie jakąś blachą by po kilkunastu kilometrach zacząć ryczeć jak Subaru Filipa. Z duszą na ramieniu przemierzałam kilometry bo i o pomoc trudno byłoby się doprosić i na tchórza wyjść nieładnie (co to za wymówka – auto mi się rozkraczyło). Na szczęście dotarłem i zdążyłem jeszcze obejrzeć muzealne wnętrza ( w czasie koncertów zamknięte) a w nich zwłaszcza rękopisy Ildefonsa – bazgrał, choć czytelnie. Taka poezja w formie pisanej nie za bardzo do mnie tafia, bo trudno o skupienie ale na przykład „Ocalić od zapomnienia” w wykonaniu Grechuty, czy – ostatnio- Magdy Umer – potrafi „zatrząść jestestwem”. Zatrzęsło i przedstawienie „Wersety panteisty” w reżyserii Jacka Bończyka...
Oparte na poezji Księcia Poetów (Herberta) śpiewogranie z narracją Mirosława Baki wywołało „ciary na plecach” (zasłyszane od przejętych nastolatek dzielących się pokoncertowymi wrażeniami). Częściowo wykorzystano znane mi wcześniej utwory Gintrowskiego („Potęga smaku”. „Przesłuchanie anioła”) w świetnym wykonaniu reżysera ale dopiero śpiew Natalii Sikory do muzyki Hadriana Tabęckiego (przygrywał na fortepianie wraz z gitarzystą i dęciakiem) spowodował te mimowolne, drobniutkie i szybkie skurcze mięśni zwane dreszczami. Oto dla naprzykładu „Testament”:

A było tego tyle i z takim zaangażowaniem śpiewanego, że obawiałem się zgonu aktorki na scenie! Na szczęście nic takiego nie nastąpiło a cali i zdrowi artyści po pracy stanęli za kulisami (jakieś krzaczory) na „fajkę pokoju”. Wiedziony dziwnym, dla mnie kalkulującego trzy miesiące w przód, odruchem - podszedłem, pogratulowałem i poczęstowałem... nie, nie powiem czym ale mam teraz kolegów: Mirka, Jacka i Natalkę a także Kameleon Trio (widziałbym ich jako kapelę na własnym weselu ale nie wiadomo, czy dożyją – chłopaki na oko już po trzydziestce). Ot i takie to były przeżycia artystyczne; teraz wiem jak będą wyglądały moje mazurskie weekendy: w sobotę Pranie a w niedzielę pedałowanie! Żal, że nie mogę być w tych stronach za tydzień – Grzegorz Turnau będzie promował nową płytę.
Oklaski i ukłony.

No a dziś to chciałem nadrobić niejeżdżony tydzień (oraz mizerne postępy w traceniu na wadze) i pojechać chociaż tą stówkę. Nie było wcale łatwo, mimo że na lekko: koszula. pompka, dętka, aparat – wiało niemiłosiernie i mimo zmiany kierunków jazdy – cięgiem w twarz. Więc najpierw pospiesznie do Nidzicy, gdzie jedyna w okolicy msza o 13-tej - nie szkodzi, że dla dzieci (Pan Bóg też kawaler – choć on ojciec nasz niebieski a my wszystkie – jego dzieci). Mimo pobicia rekordu trasy – godzina czterdzieści pięć – trochę się spóźniłem ale nic to. Nie mitrężyłem czasu na tradycyjnej pizzy tylko po lodzie-świderku ruszyłem na Szczytno odbijając za parę kilometrów na Łynę. To miejscowość, aczkolwiek nieopodal znajdują się źródła tej rzeki. I znów zaliczyłem parę km jazdy terenowej ale mazurski rumak (Giant Tracker) dzielnie sobie radził – jedynie w kopnym piachu nie umiałem dobrać przełożenia i dawałem za wygraną. Ponieważ to źródła tzw. wysiękowe – nie powiem, że je odnalazłem ale przekroczyłem lichymi mostkami masę strumyczków, nasłuchałem się ich pluskotu a nawet wodogrzmocenia (Łyński Młyn) i część krajoznawczą wycieczki uważam za udaną. Towarzyskiej nie było aczkolwiek tablica rejestracyjna SUPER DZIADEK ściągała spojrzenia i powodowała życzliwe uśmiechy. Kulinaria to flaczki i p. w Mazurskim Gościńcu w Jedwabnie (ja pier... - kolejny gościniec ni w seks ni w optykę). Chociaż przez Szczytno złapałbym dwie dyszki więcej i pobił rekorda sezonu – nie czułem się na siłach. Może i dobrze, bo w Wesołowie zauważyłem baner o sprzedaży domu, zrobiłem fotkę i zaraz na stronie popatrzę – ile sobie życzą.
Na wadze ten kilogram mniej pokazał się ale już znikł – wypiłem Perłę Export i Trybunalskie, może chociaż trochę brudu odpadło w kąpieli.
Mazurski


Pokaż Do źródeł Łyny 31.07 na większej mapie

niedziela, 24 lipca 2011

Zaległe podsumowanie a jednocześnie nowe otwarcie, czyli tydzień posuchy i 84 km aż miło.

Chociaż już po wyprawie i „co było a nie jest nie pisze się w rejestr” winien jestem co nieco moim wiernym, acz po części nieoczekiwanym „fanom” (bo linka wysłałem garstce ludzi w pracy, sądząc że może to ich zainteresować a ci podzielili się wieścią, że taki jeden jedzie).Jak się okazuje firma straciła sporo roboczogodzin i mam nadzieję, że żaden z większych dyrektorów tu nie zajrzy:). Dziękuję za miłe słowa, a najczęściej powtarzało się nie wiedzieć czemu „lekkie pióro”, chociaż pisałem na netbooku ważącym z 1,5 kg, były też przebłyski podziwu z racji samego zamiłowania do podróży rowerowych ale te pozwolę sobie zgasić przysłowiem „Jeden lubi jabłka a drugi córkę ogrodnika”. Od czego by tu zacząć... Zaczynając wyprawę miałem dość skonkretyzowane plany co do trasy a dość mgliste nadzieje związane z dwutygodniowym oderwaniem... Planowany przebieg zrealizowałem w prawie/ponad 100 procentach natomiast to drugie..., cóż niełatwo się oderwać od samego siebie, chociaż taka podróż to świetna okazja, żeby z sobą pogadać. Można też pogadać z Wyższą Instancją, jeśli ktoś takową uznaje – muszę przyznać próbowałem a czy doszło?
Bilans wyprawy w punktach jest mniej więcej taki:
- na wadze skromne minus trzy, niestety jak się pogoda poprawiła wzrosło zapotrzebowanie na płyny , w tym p., a woda swoje waży, więc
- wypitych p.: w trasie ok. 20, wieczorami z 15
- w kieszeni oczywiście też minus ale jako gentleman stwierdzę enigmatycznie, że na każdy dzień poszła średnio stówka
- kilometraż licznikowy – 1073, kurczę dziwne bo to rekord i kumple stwierdzili że mnie poprzednio opóźniali a jechałem zawsze na końcu!
- odczucia, co do samotnych wypraw – pozytywne, tzn. samotność mnie nie przytłoczyła a wolność wyboru zrekompensowała brak spektakularnych „przygód”, które w grupie miały formę pobłądzeń oraz często grupowego spożywania p. i innych trunków a do tego one są, do tego są one...
- straty w sprzęcie – brak, chociaż pod koniec jeden gej popiskiwał cieniutko a pewna śrubka się poluzowała i błotnik mi się telepał
- straty w ludziach – skóra na plecach, bo nie doceniłem mocy brata słońce oraz nadwerężone nadgarstki – tu się będę zastanawiał nad widelcem cr-mo lub amorkiem, bowiem bym sobie ich (nadgarstków) nie chciał popsuć na amen
- psychika – przez trzy dni po powrocie czułem się „zresetowany” lecz potem coś na t. sprawiło, że wróciły poprzednie rozterki (chociaż twardo trzymam się wydumanych postanowień) a pewne zdarzenie - niestety pociągnęło w dół. Czyli nie ma co liczyć na cuda a borykać się mozolnie z codziennością.
Mapki uzupełniłem, zdjęć nie i nie wiem, czy się zmuszę. Najwyżej wrzucę hurtem na jakiegoś fotosika i kto chce – niech patrzy.

A teraz o ty „nowym otwarciu”, czyli pierwszej przejażdżce po... Przez tydzień odpoczywałem a zwłaszcza pewne części mnie. Może i wsiadłbym wcześniej ale niebo płakało aż do dziś. A czułem i potrzebę i oddech „konkurencji” na plecach, bo na przykład taki Piotr – przyjaciel Beaty – nakręcił bez żadnych wypraw ponad 2000 (ja do dziś zaledwie ponad 1600) a mój przyjaciel Rafcio już koło 3000 km. Więc postanowiłem iść na rekord ( o ile pamiętam 2250 w sezonie 2003) bo i stanąć na wadze po kilkudziesięciokilometrowej przejażdżce miło - widać od razu utraconą wodę:).
Ruszyłem w samo południe, bo jako człowiek wolny nie spieszyłem się. Część wycieczki do rozjazdu za Zieleńcem pokrywała się ze startem wyprawy ale skręciłem na Lipowiec by kolejny raz nie zobaczyć starych jałowców, które tam rosną. Ot, przegapiłem drogowskaz.
Ale plan i tak był dotrzeć do Olszyn, gdzie w niedziele są giełdy staroci a i jakieś meble (gdyż mebluję się) się trafiają. Na rower bym ich oczywiście nie nabrał, raczej wziął namiary i podjechał blaszanką. Ale nic ciekawego nie było.
Czy ktoś wie może, gdzie w okolicach Szczytna sprzedają tzw. meble holenderskie (dębowe)? Prosiłbym o cynk na dziadekjacek16@gmail.com.
Muszę przyznać, że mocy po tej wyprawie nabrałem – dziś mimo silnego wiatru „en face” noga podawała aż miło i leciałem czasami grubo ponad 20 km/h. Zwłaszcza odcinek Olszyny-Szczytno poszedł migiem, bo było lekko z górki. W Szczytnie połaziłem po straganach obecnych z racji „Dni i Nocy” – czyli muzyczno-alkoholowej nirwany trwającej corocznie przez dni trzy, gdzie zakupiłem małą tablicę rejestracyjną "Superdziadek" przeznaczając ją do roweru.
Zajrzałem tam w piątek na Huntera, z racji iż czasami zawodzi z tą kapelą chór Kantata a w nim Tomek C. – mistrz Napraw i Pakowni i kolega jednocześnie. Nie powiem - ponrawiłos’ a lubię zgoła inną muzykę typu zazwyczaj smętnego. Przedtem bujał niejaki Abradab i to już zupełnie nie moja bajka, dobrze że chociaż rytmy były reagge’owe ale za cholerę nie mogę dociec co to jest ten „bastylion” powtarzający się w jednym z kawałków. Widocznie człek zdolny nie tylko muzę ale i nowe słowa wymyśli.
A dziś na Placu Juranda spotkałem Maćka T. (nie dyrektora oczywiście) z jego dotąd skrzętnie ukrywaną dziewczyną Moniką i dałem namówić się (co tam tego namawiania było...) na p. Świeże, które pamiętam z innych okoliczności przyrody. Ale o tym sza... (wstyd). Pogwarzyliśmy z godzinkę, dziewczyna OK.- ambitna, zdolna, miła i w ogóle, jeszcze bym chciał usłyszeć jak śpiewa ale może będzie okazja. W każdym bądź razie para ładna i życzę im szczęścia.
Trochę się bałem po tym napitku jechać ale główne siły z alkomatami skoncentrowane były w mieście, więc dyskretnie je opuściłem drogą na Nidzicę. O, tu to się dopiero rozwijało prędkości na zjazdach! W Warchałach skręciłem nad jeziorko polecane przez pewną osobę ale do wody nie dotarłem – wszystko ogrodzone a wstęp 4 zł!. Mimo takiej sobie pogody – tłumy, czyli coś niekoniecznie dla mnie ale ewentualnie w jakiś upalny weekend (tylko czy będzie jeszcze taki?) zlegnę na ostatniej plaży na północ.
Z Warchał do szosy Jedwabno-Wielbark wybrałem leśny skrót, w związku z czym średnia prędkość spadła ale się chociaż pokopałem w piachu (a narzekałem na szuter) i spokojnie posłuchałem muzyki, bo na szosie i wiatr i auta. Dziś były to piosenki Agaty Budzyńskiej nagrane przez innych wykonawców jako tzw. tribute (dziewczyna zmarła młodo i tragicznie). Poezja niewątpliwa, jeśli chodzi o słowa a i muzyce nie ma co zarzucić. Warto przy tym podumać.
Na szosę wyjechałem za Rekownicą i już trochę podmęczony wróciłem do punktu wyjścia. Ale endorfin trochę nałapałem, więc dzisiejszy wieczór mimo deszczu nie kończy się zbyt smętnie.
No i wyszła regularna relacja, może będę to kontynuował choćby dla siebie samego...
Na przyszły weekend planuję wypad z noclegiem do Mrągowa na Picnic Country, tylko nie mam kapelusza i kowbojek ale mazurskiego Gianta (inny niż wyprawowy) od biedy za rumaka można uznać.


Pokaż Wielbark-Wielbark na większej mapie

czwartek, 14 lipca 2011

Dzień dwunasty, Bełżyce – Pionki, czyli 84 km właściwie dekadenckie.

Tak, jestem już w domu i wcale mi się nie chciało zabrać za relację ostatniego dnia. Być może chodziło o przedłużenie czegoś, co się kończy a może o zwykłego lenia, bo „jutro nie jadę”. Zwalczyłem to jednak.
W Bełżycach nawiedziłem jedynie Biedronkę i kościół, przy którym ścinano drzewa, więc musiałem się ewakuować. Wystudiowawszy z planu miasta na rynku, że wcale nie muszę jechać do Kazimierza przez Nałęczów wybrałem drogę na Niezabitów licząc się z tym, że będą to wertepy. I były, chociaż asfaltowe. W Niezabitowie zboczyłem do majestatycznego parku, w którym, jak sobie wyobrażałem, powinien stać pałac albo co najmniej dwór. Kiedyś pewnie stał teraz tylko drzewa potwierdzają minioną świetność. Wszystko wskazuje, że był tu potem PGR, bo w głębi zobaczyłem małe osiedle bloków, podobne do tego w Wielbarku (w takim bloku wynajmuję kawalerkę). Było też sporo budynków gospodarczych z nowszych czasów i jeden wielki, z czerwonej cegły, coś jakby zamczysko lecz najpewniej młyn albo gorzelnia – ten na pewno był przedwojenny. No i to całe zwiedzanie aż do Kazimierza, bo o sklepie przydrożnym wspominać nie potrzeba. Chociaż, czemu nie? Był w starej chałupie i po raz pierwszy pod sklepem wysączyłem rozruchowe p. Nie wiem, czemu ale pewien gość podszedł i z uszanowaniem przywitał się. Zdarzało się to wcześniej parokrotnie ale ten był trzeźwy! Zresztą mnóstwo dzieci mówiło mi przez cała wyprawę „dzień dobry” - dobre wychowanie, jak widać, nie ginie.
Znów było skwarno, więc aby wyrównać „rowerową” opaleniznę jechałem tylko w majtkach. Nawet, jeśli to nie był zbyt przyjemny widok, większość świadków musiała go znosić zaledwie przez chwilę. Wchodząc do sklepu – zakładałem oczywiście koszulkę.
I taki goły wjechałem do Kazimierza od południa, dopiero na Małym Rynku się przyodziałem. Kramów było zaledwie parę - pamiętam, że w weekendy jest ich mnóstwo. Zaszedłem do synagogi, bo napis zachęcał a tam sklepik z trunkami i macami. To się nazywa dobre miejsce na interes. Może było coś jeszcze do zobaczenia ale z dużej sali obok dochodziły dźwięki chóralnego śpiewu i pani powiedziała, że to warsztaty emisji głosu i sala zajęta.
Na Dużym Rynku pogoniłem kilka Cyganek, które się napraszały powróżyć - powinny być zresztą gonione przez policję, bo to już nie jest koloryt. O, taka muzyka klezmerska – owszem. Nawet w tych dniach jest tam jakiś festiwal ale wszystko wieczorem. Po drodze nad Wisłę tradycyjnie zajrzałem na wyprzedaż książek i coś kupiłem „do pociągu”, bo ( zostawiwszy auto pod, miejmy nadzieję dobrą opieka Dzikiego), tym środkiem lokomocji będę zamykał pętlę.
Przeprawa promem była tradycyjnie krótka i tradycyjnie dłużyła się droga do Zwolenia. I upał i wiatrzysko spowodowały, że te 25 km jechałem z 2 godziny a w Zwoleniu musiałem odpocząć najpierw przy lodach u Kowalskich (odkąd pamiętam tam zaglądam) potem snując się przy kościele, gdzie pochowano Jana z Czarnolasu a w końcu zaopatrując się w picie za ostatnie pieniądze.
Ostatni odcinek poszedł dość gładko nie licząc dziur w asfalcie przez całą Suchą i częściowo Suskowolę. No i (a wyruszałem w deszczu) dwa kilometry przed domem zmoczyło mnie do spodu. Taka widać karma.
I to tyle relacji prawie „on line”, muszę przyznać, że ciekawie było tak co wieczór mobilizować się by sklecić parę mniej lub bardziej składnych zdań. Nawet w drodze coś tam próbowałem układać ale przeważnie „nie donosiłem”. W opowieściach ustnych pewnie więcej będzie szczegółów ale to pisanie dało mi poczucie nie bycia samym, chociaż nie wiem ile osób śledziło je na żywo, ile z doskoku a ile w ogóle tu nie zajrzało.
Spróbuję jeszcze potem uzupełnić zdjęcia, mapki, zrobić jakieś podsumowanie ale już jest „po wszystkiemu”…


Pokaż Bełżyce-Kazimierz Górny na większej mapie

Pokaż Janowiec-Pionki na większej mapie

środa, 13 lipca 2011

Dzień jedenasty, Chełm – Bełżyce, czyli 123,5 km jako rekord wszech-wypraw.

Tak, tak… pociągnęło się dzisiaj a mogłoby być więcej, gdybym wybrał opcję noclegu „na dzikusa”. Z tym, że dawka samotności gdzieś na odludziu w krzaczorach mogłaby być trudna do zniesienia więc wziąłem pokój w hotelu przy stacji Petrochemii Płock w Bełżycach. Dotychczas nie wiedziałem, że takie coś może istnieć. Ba, o Bełżycach nie wiedziałem a podobnież niemożebnie stare. A opcje na dziko zostawiam sobie na wkrótce.
Co niektórym wspominałem o Zamościu jako o miejscu zakrzywienia czasoprzestrzeni ale zdecydowałem inaczej, bo już ciągnie do domu. Teoretycznie mógłbym z Chełma ruszyć na Lublin i pewnie byłbym dziś na kempingu w Kazimierzu ale nic to. Dróg oznaczonych na mapie jako czerwone unikam o ile się da a kierunek na Krasnystaw to kolejna podróż sentymentalna (kurczę sporo się tego robi, czyżby ząb czasu dotknął mnie swoim pazurem?), bo będąc na wspomnianym wcześniej OHP-ie w 1984 budowaliśmy nową Polskę a właściwie nowy PGR niedaleko miejscowości Krupe. No i któregoś razu zerwawszy się z roboty, gdzie o ile pamiętam rzucałem 70-ciokilogramowymi krawężnikami, postanowiliśmy w kilku zeksplorować nieodległe ruiny jakiegoś zamczyska. Zarośnięte toto było ale miało swój urok, połaziliśmy nie tylko u podnóża ale też powspinaliśmy się na mury a nawet wewnątrz nich, bo utknąłem w jakimś kominie. Zaś w leżącym nieopodal dworku niemal się nie ugardliłem, bo wchodziliśmy przez dziurę nad drzwiami i zaczepiłem sznurkiem -plecionką, który miałem na szyi (taka ówczesna odmiana golda) o jakiś gwóźdź. Dopiero ś.p. Alek mnie odczepił, bo był górował wzrostem.
Więc zapragnąłem przeżyć to raz jeszcze… Niestety nie da się dwa razy itd. Zamczysko odchaszone a nawet z lekka odbudowane, są ławeczki i tablica informacyjna więc młodość nie wróciła. Ale i tak połaziłem z pół godziny i przyznam się – po raz pierwszy w życiu wyryłem coś na murze. Kto ciekawy, niech tu zajrzy…
W Krasnymstawie zadziwiłem się ogromem pojezuickiej bazyliki, wypiłem p. i zjadłem kebaba. Musiałem nabrać sił, bo wiedziałem, że trzeba narobić kilometrów, żeby w czwartek wieczór zameldować się w Pionkach. A łatwo nie było – kolejny skwarny dzień, więc napijałem się i schładzałem lodami prawie co 10 kilometrów - w Gorzkowie, Żółkiewce, Wysokiem. No i teren falował jak morska droga do Szwecji, więc sił nie przybywało. W Bychawie (pierwsze słyszę o takiej miejscowości) zregenerowałem je schaboszczakiem po lubelsku i p. o wdzięcznej nazwie Trybunalskie - było łagodne i miało posmak miodu. Jak je spotkam, wezmę ze dwa „na wynos”.
No a potem niecałe trzy dyszki pod zachodzące słońce i już Bełżyce. A jutro przez Nałęczów i Kazimierz – do domu.


Pokaż Chełm-Bełżyce na większej mapie

wtorek, 12 lipca 2011

Dzień dziesiąty, Okuninka – Chełm, czyli 76 km prawdopodobnie po Polesiu.

Prawdopodobnie, bo z geografii za mocny nie jestem – Wiesław, ten to by wiedział i, o ile czyta, na pewno mi te niuanse wyłoży.
Prawdę mówiąc, dziś spodziewałem się dotrzeć dalej ale to nie Wyścig Pokoju (by Stacho) więc jest Chełm. Próbuję odgrzewać sentymenty, gdyż mając lat 17 i pół (a Polska Ludowa równo 40-ci) przez miesiąc bawiłem to na OHP-ie. To takie pracujące wakacje jeśli ktoś nie wie. No ale nie pamiętam, gdzie ów internat – baza, gdziem zbił umywalkę a ręce próbowały pierwszych chwytów… oczywiście gitarowych. Przez mgłę tylko katedrę na wzgórzu i więcej nic. No, ludzi trochę bardziej, znaczy się dziewczyny z Nowego Dworu Mazowieckiego, Żychlina i Radomia. Oj miał człowiek zdrowie – gdzieś mam jeszcze fotki, jak dwie takie dorodne 16-ki trzymam na rękach…
Ale zanim tu dotarłem musiałem opuścić tę Okuninkę a zrobiłem to trasą 812 prosto na Chełm. Na znaczniku stało 39 km ale coś mi się ta droga nie podobała – ruchliwa i niezgodna z trasą Exotic Poland! Więc za strzałką na Sobibór skręciłem w lewo i dotarłem do byłego obozu. 250 tys. ludzi zagazowanych spalinami (!) w półtora roku. Istnienie obozu zakończyła ucieczka- bunt więźniów, potem wszystko rozebrano a dziś o jego organizacji mówią tylko tablice na trasie. Chociaż brak śladów materialnych nie brakło powodów do zadumy. W Oświęcimiu zginął mój dziadek Józef Nowak...
No i po tych dumaniach jechało się dość kiepsko, chociaż pogoda sprzyjała – pochmurno, bez deszczu czasem z wiatrem, częściej pod. No i atrakcji niewiele – wieża ciśnień w Woli Uhruskiej, zaniedbany pałac w Uhrusku. Nie trafiłem na rekomendowany w Rudzie Opalin dworzec w stylu syberyjskim (?) za to nieoczekiwanie zobaczyłem kościół polsko-katolicki i to na jakim odludziu. Nawet była tabliczka, że msze co tydzień o 8-mej ale nie było kogo dopytać.
Chełm w centrum nawet nieźle się prezentuje ale na peryferiach – takich chaszczy i tak kiepskich chodników nie widziałem w najbardziej zabitej dechami nadbużańskiej wiosce.
Oczywiście posiłek zapoczątkował pobyt – zapchałem się pizzą na grubym cieście a dopełniłem Perłą no i chyba nici z ujemnego bilansu energetycznego na dziś, zwłaszcza, że znalazłem w sakwie niepasteryzowanego Okocimia… Potem pokręciłem się trochę wchodząc na Górę Chełmską i zajrzałem do katedry oraz do jakiegoś kościoła (pojezuickiego?). Czy to dziś jakie święto, czy po prostu trafiałem na popołudniowe msze?
Za to kwatery oryginalniejszej jeszcze nie miałem. Prawdziwy hotel robotniczy na ulicy Przemysłowej! Słychać odgłosy jakiejś industrii a do niedawna było słychać też trzaskanie drzwiami i rozpuszczone buźki stałych mieszkańców tego przybytku. Jednak zacichli – kapitalizm ma swoje prawa, w socjalizmie piliby do rana a trzeźwieli w robocie.
Mam w pokoju 14-calowy telewizor, kątem oka obejrzałem „Pestkę” – okazała się o miłości. I ta piosenka Grechuty na koniec. Ech…
Po raz pierwszy nastawiłem budzik i postanowiłem opuścić miasto wcześnie, być może wchodząc jeszcze do tutejszych podziemi. O, przypomniałem sobie, że te 27 lat temu mieliśmy taką wycieczkę ale teraz może być ciekawiej, bo podziemia starsze.
Do Gosi z Domegliary – arkanów dodawania komentarzy na blogu i ja nie posiadłem ale proszę śmiało na priv. A za 10 stopni łaskawie odstąpione - dziękuję. ( I za cytat z "Pana Tadeusza" - niedługo już tylko emigracja będzie go znała).


Pokaż Okuninka-Chełm na większej mapie

poniedziałek, 11 lipca 2011

Dzień dziewiąty, Kodeń - Okuninka, czyli 65 km bodajże najgorszych dotychczas.

No więc – przechytrzyłem. Miało być bajtowo ale pomny wczorajszych mąk postanowiłem podnieść kierownicę i na tym zeszło z pół godziny. A czy coś dało? Trudno powiedzieć, bo świadomość krótkiego etapu prawdopodobnie podkopała morale i wszystko się sprzysięgło przeciwko. Noga nie podawała, żar, wprawdzie dyskretnie, ale odbierał siły i smażył ręce na czerwoniutko, droga pięła się pod górę a wplecywindu życzonego przez Maćka et consortes z roboty nie doświadczyłem. No i wyruszyłem dość późno z racji uczestnictwa w odsłonięciu obrazu M.B. Kodeńskiej oraz wysłuchania jego historii wygłoszonej przez jednego z Oblatów. Ale dość gorzkich żalów, w każdym bądź razie posuwałem się w zaplanowanym kierunku „zaliczając” zaplanowane miejsca. Pierwszym z nich był prawosławny monastyr św. Onufrego w Jabłecznej. Dość mocno trzeba było zboczyć ale miejsce ciekawe: klasztor z ponad 500-letnią tradycją opartą jednak na legendzie fundacyjnej, że powstał w miejscu, gdzie rybacy wyłowili z Bugu ikonę św. Onufrego. Takich legend w prawosławiu moc!
Faktem jest, że jego członkowie nie przyjęli Unii Brzeskiej (greko- katolicyzmu) jako jedni z nielicznych czym się szczycą podczas oprowadzania i na licznych tablicach na terenie. Tak więc, jak to zwykle bywa, co dla jednych zbawienne – dla drugich ode złego jest.
Kupiłem cegiełkę i wmieszałem się w tłum pokemonów (młodzieży gimnazjalnej) z Wielkopolski. Mnie to, co z lekkim zaśpiewem opowiadał młody braciszek w przybrudzonym odzieniu, ciekawiło -pokemonów ni w ząb. M.in. dowiedziałem się o dodatkowych ramionach w greckich krzyżach – że jest to do przesady dokładne odwzorowanie tamtego Krzyża – a więc dodatkowo tabliczka I.N.R.I i podpórka pod stopy.
Nie czekawszy końca oprowadzania ruszyłem na Sławatycze. Tu spostrzegłem resztki granicznej świetności sprzed kilkunastu lat – nieczynne bary a nawet jeden hotel! Poza tym nic szczególnego aczkolwiek nakupiłem picia za połowę posiadanej gotówki czyli 10 zł. Dalej pomalutku z częstymi przerwami na popijanie dotarłem do Hanny. Tzn. nie zbliżyłem się do niewiasty o tym imieniu ale do gminnej wsi z 18-wieczną drewnianą cerkwią. Chyba zacznę wyważać drzwi, bo co to za oglądanie z wierzchu?!
Potem jeszcze przejeżdżając Różankę oblukałem resztki siedziby Pociejów i dosnułem się do Włodawy. Niby miasto trzech kultur a ja żadnej nie dostrzegłem. Synagogi wcielone do muzeum a muzea w poniedziałki… no właśnie. Cerkiew na cztery spusty zamknięta a kościół otoczony rusztowaniami. Jeszcze bankomat ukryty a knajp na lekarstwo. Wlazłem w końcu do jednej na pięterku i coś tam przekąsiłem i wypiłem to p. pierwsze tego dnia! Potem dociążyłem rumaka zakupami w Biedronce (coś mi apetyt wraca psiakrew) i ścieżką rowerową udałem się nad jezioro Białe, które objechałem prawie całe aby znaleźć błotniste pole namiotowe. Ale w wodzie siedziałem z godzinę i nie wykluczone, że z rana wskoczę. To jest to!
Jutro Chełm i chciałbym maksymalnie zbliżyć się do Zamościa.


Pokaż Kodeń-Okuninka na większej mapie

niedziela, 10 lipca 2011

Dzień ósmy, Mierzwice – Kodeń, czyli 98 km z początku relaksowe a potem wymęczone.

Ponieważ wczoraj zakupiłem bułki, pasztet i pomidory – śniadanie zgotowałem sobie w jadalni „dla gości” na kwaterze. Niestety, zbrakło mi kawy, więc tę wypiłem razem z p. u Turka–zdziercy po drodze. A droga dość malowniczo wiła się wzdłuż Bugu, chociaż samą rzekę widziałem ze dwa razy. Nie było wcale płasko ale zjazdy wynagradzały wysiłek podjazdów. W Serpelicach, gdzie jest kapucyński kościół zwany Kalwarią Podlaską, msza akurat się skończyła więc tylko przyklęknąłem na chwilę. W ogóle, jak na niedzielę przystało, był to dzień nawiedzeń różnych świątyń z zamiarem uczestnictwa w nabożeństwie. Na krótko stanąłem w Starym Bublu, gdzie jest drewniana cerkiew zaanektowana na kościół ale tu też ksiądz już błogosławił. Dopiero w kolegiacie w Janowie Podlaskim trafiłem na kazanie i doczekałem do końca. A Janów - owszem. Bezpretensjonalne, spokojne miasteczko no i stadnina. Ogólnodostępna, z łaskawymi konikami pasącymi się w zasięgu ręki. Już nie pamiętam, kiedy z końmi miałem do czynienia ale tu się ich nagłaskałem i naklepałem:) A jeden młokos to mnie skubnął za koszulkę mało nie trafiając w tego, no … sutka. Mimo, że drogowskaz za Janowem obwieszczał, że do Terespola 33 jakoś więcej wyszło. Najpierw sanktuarium Męczenników Podlaskich w Pratulicach – oczywiście musiałem skręcić w las, gdzie zgubiłem rękawiczkę (później odnalezioną) i obsiadły mnie miliony komarów. Ale do grobu dotarłem, jeszcze bez świadomości, kto tu spoczywa. Dopiero w kościele-sanktuarium doczytałem, że było to 13 unitów zamordowanych w 1874 w czasie obrony cerkwi unickiej przed sprawosławieniem. Sami chłopi o nazwiskach kończących się na –uk. Są błogosławionymi. Potem zjechałem kilometr (czyli dwa) z trasy, gdzie nad samą bużaną skarpą stoi drewniany kościółek św. Jerzego. Niby stary ale odnowiony i zamknięty. Mnie zafascynował stojący tam słup graniczny no i malowniczość Bugu, może nawet większa po stronie białoruskiej…
Skwar był spory, toteż sporo popijałem (ale tylko soczki) no i raczej się snułem. Jazda nabrała tempa z 10 km przed Terespolem, gdy za plecami dostrzegłem ciemność nieba zwiastująca burzę. Przez samo miasto (będące częścią Brześcia – obecnie przeciętego granicą) przemknąłem jak błyskawica, rozglądając się jednak za symbolem skrzyżowanych widelców, bo pora już była na posiłek a nie chciałem złamać żelaznego zalecenia Pawła M. (duże sukcesy w zwałce wagi) – nie jeść po 18-tej!
Dopiero przed samą granicą dostrzegłem bar i wpadłem tam z pierwszymi kroplami nawałnicy. Łoiło po prostu strasznie i chciałem tam nawet zanocować, mimo stawki 60 zł, ale nie mieli stajni dla mojego rumaka. Zjadłem, wypiłem (jednak p.) i przy mżawce ruszyłem na Kodeń. No i to już było męczeństwo. Lichy asfalt pod lekką górkę, mniejszy lub większy deszcz, ból nadgarstków i wątpliwość czy będzie gdzie kupić p. na wieczór. Aha, nie wspominałem, że przy tej pisaninie schodzi jedno a czasem dwa? No przecież na całkiem trzeźwo bym sobie całego dnia nie przypomniał:)
No to siedzę przy Zwierzyńcu i Perle niepasteryzowanej w pokoju w stylu empire i „pamiętnikuję” z lekką już tylko tęsknotą… Za kim, za czym? W każdym bądź razie już planuję zjazd do bazy a na jutro mam chytry plan machnąć 50-kę do Okuninki (Jezioro Białe znane jest w naszych stronach) i poplażować nieco.


Pokaż Mierzwice-Kodeń na większej mapie