niedziela, 31 lipca 2011

Do źródeł Łyny, czyli 104 km po okolicy częściowo nieodkrytej.

Zanim skrobnę co nieco o dzisiejszym pedałowaniu wywołam z pamięci dzień wczorajszy, chociaż wyprawiałem się moim tętniczokrwistym bolidem.
Była to wyprawa do leśniczówki Pranie, w której K.I. Gałczyński spędził kilka lat (w sensie pór roku). Powody odwiedzenia leśnych ostępów nad jeziorem Nidzkim były dwa aczkolwiek związane ze sobą. Nie będę się rozwodził, bo to prywatność nie tylko moja ale ktoś mnie na Pranie jako miejsce cudnych kameralnych (i tanich!) koncertów nakierował i z tym kimś miałem się tam spotkać. Było to prawdziwe spotkanie szpiegów ze znakami rozpoznawczymi w postaci czerwonych torebek, niebieskich koszul i rekwizytów z piosenek. Odbyło się aczkolwiek moja zajedwabista niebieska dżinsówka okazała się niezdatna na spotkanie tej rangi. I udało się od strony wspólnej konsumpcji... kultury. Czy od innej – okaże się.
O mało nie skończyło się piechotką, bo leciwa Polówka, którą przez dwa tygodnie dojeżdżał Dziki, dzwoniła niemiłosiernie jakąś blachą by po kilkunastu kilometrach zacząć ryczeć jak Subaru Filipa. Z duszą na ramieniu przemierzałam kilometry bo i o pomoc trudno byłoby się doprosić i na tchórza wyjść nieładnie (co to za wymówka – auto mi się rozkraczyło). Na szczęście dotarłem i zdążyłem jeszcze obejrzeć muzealne wnętrza ( w czasie koncertów zamknięte) a w nich zwłaszcza rękopisy Ildefonsa – bazgrał, choć czytelnie. Taka poezja w formie pisanej nie za bardzo do mnie tafia, bo trudno o skupienie ale na przykład „Ocalić od zapomnienia” w wykonaniu Grechuty, czy – ostatnio- Magdy Umer – potrafi „zatrząść jestestwem”. Zatrzęsło i przedstawienie „Wersety panteisty” w reżyserii Jacka Bończyka...
Oparte na poezji Księcia Poetów (Herberta) śpiewogranie z narracją Mirosława Baki wywołało „ciary na plecach” (zasłyszane od przejętych nastolatek dzielących się pokoncertowymi wrażeniami). Częściowo wykorzystano znane mi wcześniej utwory Gintrowskiego („Potęga smaku”. „Przesłuchanie anioła”) w świetnym wykonaniu reżysera ale dopiero śpiew Natalii Sikory do muzyki Hadriana Tabęckiego (przygrywał na fortepianie wraz z gitarzystą i dęciakiem) spowodował te mimowolne, drobniutkie i szybkie skurcze mięśni zwane dreszczami. Oto dla naprzykładu „Testament”:

A było tego tyle i z takim zaangażowaniem śpiewanego, że obawiałem się zgonu aktorki na scenie! Na szczęście nic takiego nie nastąpiło a cali i zdrowi artyści po pracy stanęli za kulisami (jakieś krzaczory) na „fajkę pokoju”. Wiedziony dziwnym, dla mnie kalkulującego trzy miesiące w przód, odruchem - podszedłem, pogratulowałem i poczęstowałem... nie, nie powiem czym ale mam teraz kolegów: Mirka, Jacka i Natalkę a także Kameleon Trio (widziałbym ich jako kapelę na własnym weselu ale nie wiadomo, czy dożyją – chłopaki na oko już po trzydziestce). Ot i takie to były przeżycia artystyczne; teraz wiem jak będą wyglądały moje mazurskie weekendy: w sobotę Pranie a w niedzielę pedałowanie! Żal, że nie mogę być w tych stronach za tydzień – Grzegorz Turnau będzie promował nową płytę.
Oklaski i ukłony.

No a dziś to chciałem nadrobić niejeżdżony tydzień (oraz mizerne postępy w traceniu na wadze) i pojechać chociaż tą stówkę. Nie było wcale łatwo, mimo że na lekko: koszula. pompka, dętka, aparat – wiało niemiłosiernie i mimo zmiany kierunków jazdy – cięgiem w twarz. Więc najpierw pospiesznie do Nidzicy, gdzie jedyna w okolicy msza o 13-tej - nie szkodzi, że dla dzieci (Pan Bóg też kawaler – choć on ojciec nasz niebieski a my wszystkie – jego dzieci). Mimo pobicia rekordu trasy – godzina czterdzieści pięć – trochę się spóźniłem ale nic to. Nie mitrężyłem czasu na tradycyjnej pizzy tylko po lodzie-świderku ruszyłem na Szczytno odbijając za parę kilometrów na Łynę. To miejscowość, aczkolwiek nieopodal znajdują się źródła tej rzeki. I znów zaliczyłem parę km jazdy terenowej ale mazurski rumak (Giant Tracker) dzielnie sobie radził – jedynie w kopnym piachu nie umiałem dobrać przełożenia i dawałem za wygraną. Ponieważ to źródła tzw. wysiękowe – nie powiem, że je odnalazłem ale przekroczyłem lichymi mostkami masę strumyczków, nasłuchałem się ich pluskotu a nawet wodogrzmocenia (Łyński Młyn) i część krajoznawczą wycieczki uważam za udaną. Towarzyskiej nie było aczkolwiek tablica rejestracyjna SUPER DZIADEK ściągała spojrzenia i powodowała życzliwe uśmiechy. Kulinaria to flaczki i p. w Mazurskim Gościńcu w Jedwabnie (ja pier... - kolejny gościniec ni w seks ni w optykę). Chociaż przez Szczytno złapałbym dwie dyszki więcej i pobił rekorda sezonu – nie czułem się na siłach. Może i dobrze, bo w Wesołowie zauważyłem baner o sprzedaży domu, zrobiłem fotkę i zaraz na stronie popatrzę – ile sobie życzą.
Na wadze ten kilogram mniej pokazał się ale już znikł – wypiłem Perłę Export i Trybunalskie, może chociaż trochę brudu odpadło w kąpieli.
Mazurski


Pokaż Do źródeł Łyny 31.07 na większej mapie

niedziela, 24 lipca 2011

Zaległe podsumowanie a jednocześnie nowe otwarcie, czyli tydzień posuchy i 84 km aż miło.

Chociaż już po wyprawie i „co było a nie jest nie pisze się w rejestr” winien jestem co nieco moim wiernym, acz po części nieoczekiwanym „fanom” (bo linka wysłałem garstce ludzi w pracy, sądząc że może to ich zainteresować a ci podzielili się wieścią, że taki jeden jedzie).Jak się okazuje firma straciła sporo roboczogodzin i mam nadzieję, że żaden z większych dyrektorów tu nie zajrzy:). Dziękuję za miłe słowa, a najczęściej powtarzało się nie wiedzieć czemu „lekkie pióro”, chociaż pisałem na netbooku ważącym z 1,5 kg, były też przebłyski podziwu z racji samego zamiłowania do podróży rowerowych ale te pozwolę sobie zgasić przysłowiem „Jeden lubi jabłka a drugi córkę ogrodnika”. Od czego by tu zacząć... Zaczynając wyprawę miałem dość skonkretyzowane plany co do trasy a dość mgliste nadzieje związane z dwutygodniowym oderwaniem... Planowany przebieg zrealizowałem w prawie/ponad 100 procentach natomiast to drugie..., cóż niełatwo się oderwać od samego siebie, chociaż taka podróż to świetna okazja, żeby z sobą pogadać. Można też pogadać z Wyższą Instancją, jeśli ktoś takową uznaje – muszę przyznać próbowałem a czy doszło?
Bilans wyprawy w punktach jest mniej więcej taki:
- na wadze skromne minus trzy, niestety jak się pogoda poprawiła wzrosło zapotrzebowanie na płyny , w tym p., a woda swoje waży, więc
- wypitych p.: w trasie ok. 20, wieczorami z 15
- w kieszeni oczywiście też minus ale jako gentleman stwierdzę enigmatycznie, że na każdy dzień poszła średnio stówka
- kilometraż licznikowy – 1073, kurczę dziwne bo to rekord i kumple stwierdzili że mnie poprzednio opóźniali a jechałem zawsze na końcu!
- odczucia, co do samotnych wypraw – pozytywne, tzn. samotność mnie nie przytłoczyła a wolność wyboru zrekompensowała brak spektakularnych „przygód”, które w grupie miały formę pobłądzeń oraz często grupowego spożywania p. i innych trunków a do tego one są, do tego są one...
- straty w sprzęcie – brak, chociaż pod koniec jeden gej popiskiwał cieniutko a pewna śrubka się poluzowała i błotnik mi się telepał
- straty w ludziach – skóra na plecach, bo nie doceniłem mocy brata słońce oraz nadwerężone nadgarstki – tu się będę zastanawiał nad widelcem cr-mo lub amorkiem, bowiem bym sobie ich (nadgarstków) nie chciał popsuć na amen
- psychika – przez trzy dni po powrocie czułem się „zresetowany” lecz potem coś na t. sprawiło, że wróciły poprzednie rozterki (chociaż twardo trzymam się wydumanych postanowień) a pewne zdarzenie - niestety pociągnęło w dół. Czyli nie ma co liczyć na cuda a borykać się mozolnie z codziennością.
Mapki uzupełniłem, zdjęć nie i nie wiem, czy się zmuszę. Najwyżej wrzucę hurtem na jakiegoś fotosika i kto chce – niech patrzy.

A teraz o ty „nowym otwarciu”, czyli pierwszej przejażdżce po... Przez tydzień odpoczywałem a zwłaszcza pewne części mnie. Może i wsiadłbym wcześniej ale niebo płakało aż do dziś. A czułem i potrzebę i oddech „konkurencji” na plecach, bo na przykład taki Piotr – przyjaciel Beaty – nakręcił bez żadnych wypraw ponad 2000 (ja do dziś zaledwie ponad 1600) a mój przyjaciel Rafcio już koło 3000 km. Więc postanowiłem iść na rekord ( o ile pamiętam 2250 w sezonie 2003) bo i stanąć na wadze po kilkudziesięciokilometrowej przejażdżce miło - widać od razu utraconą wodę:).
Ruszyłem w samo południe, bo jako człowiek wolny nie spieszyłem się. Część wycieczki do rozjazdu za Zieleńcem pokrywała się ze startem wyprawy ale skręciłem na Lipowiec by kolejny raz nie zobaczyć starych jałowców, które tam rosną. Ot, przegapiłem drogowskaz.
Ale plan i tak był dotrzeć do Olszyn, gdzie w niedziele są giełdy staroci a i jakieś meble (gdyż mebluję się) się trafiają. Na rower bym ich oczywiście nie nabrał, raczej wziął namiary i podjechał blaszanką. Ale nic ciekawego nie było.
Czy ktoś wie może, gdzie w okolicach Szczytna sprzedają tzw. meble holenderskie (dębowe)? Prosiłbym o cynk na dziadekjacek16@gmail.com.
Muszę przyznać, że mocy po tej wyprawie nabrałem – dziś mimo silnego wiatru „en face” noga podawała aż miło i leciałem czasami grubo ponad 20 km/h. Zwłaszcza odcinek Olszyny-Szczytno poszedł migiem, bo było lekko z górki. W Szczytnie połaziłem po straganach obecnych z racji „Dni i Nocy” – czyli muzyczno-alkoholowej nirwany trwającej corocznie przez dni trzy, gdzie zakupiłem małą tablicę rejestracyjną "Superdziadek" przeznaczając ją do roweru.
Zajrzałem tam w piątek na Huntera, z racji iż czasami zawodzi z tą kapelą chór Kantata a w nim Tomek C. – mistrz Napraw i Pakowni i kolega jednocześnie. Nie powiem - ponrawiłos’ a lubię zgoła inną muzykę typu zazwyczaj smętnego. Przedtem bujał niejaki Abradab i to już zupełnie nie moja bajka, dobrze że chociaż rytmy były reagge’owe ale za cholerę nie mogę dociec co to jest ten „bastylion” powtarzający się w jednym z kawałków. Widocznie człek zdolny nie tylko muzę ale i nowe słowa wymyśli.
A dziś na Placu Juranda spotkałem Maćka T. (nie dyrektora oczywiście) z jego dotąd skrzętnie ukrywaną dziewczyną Moniką i dałem namówić się (co tam tego namawiania było...) na p. Świeże, które pamiętam z innych okoliczności przyrody. Ale o tym sza... (wstyd). Pogwarzyliśmy z godzinkę, dziewczyna OK.- ambitna, zdolna, miła i w ogóle, jeszcze bym chciał usłyszeć jak śpiewa ale może będzie okazja. W każdym bądź razie para ładna i życzę im szczęścia.
Trochę się bałem po tym napitku jechać ale główne siły z alkomatami skoncentrowane były w mieście, więc dyskretnie je opuściłem drogą na Nidzicę. O, tu to się dopiero rozwijało prędkości na zjazdach! W Warchałach skręciłem nad jeziorko polecane przez pewną osobę ale do wody nie dotarłem – wszystko ogrodzone a wstęp 4 zł!. Mimo takiej sobie pogody – tłumy, czyli coś niekoniecznie dla mnie ale ewentualnie w jakiś upalny weekend (tylko czy będzie jeszcze taki?) zlegnę na ostatniej plaży na północ.
Z Warchał do szosy Jedwabno-Wielbark wybrałem leśny skrót, w związku z czym średnia prędkość spadła ale się chociaż pokopałem w piachu (a narzekałem na szuter) i spokojnie posłuchałem muzyki, bo na szosie i wiatr i auta. Dziś były to piosenki Agaty Budzyńskiej nagrane przez innych wykonawców jako tzw. tribute (dziewczyna zmarła młodo i tragicznie). Poezja niewątpliwa, jeśli chodzi o słowa a i muzyce nie ma co zarzucić. Warto przy tym podumać.
Na szosę wyjechałem za Rekownicą i już trochę podmęczony wróciłem do punktu wyjścia. Ale endorfin trochę nałapałem, więc dzisiejszy wieczór mimo deszczu nie kończy się zbyt smętnie.
No i wyszła regularna relacja, może będę to kontynuował choćby dla siebie samego...
Na przyszły weekend planuję wypad z noclegiem do Mrągowa na Picnic Country, tylko nie mam kapelusza i kowbojek ale mazurskiego Gianta (inny niż wyprawowy) od biedy za rumaka można uznać.


Pokaż Wielbark-Wielbark na większej mapie

czwartek, 14 lipca 2011

Dzień dwunasty, Bełżyce – Pionki, czyli 84 km właściwie dekadenckie.

Tak, jestem już w domu i wcale mi się nie chciało zabrać za relację ostatniego dnia. Być może chodziło o przedłużenie czegoś, co się kończy a może o zwykłego lenia, bo „jutro nie jadę”. Zwalczyłem to jednak.
W Bełżycach nawiedziłem jedynie Biedronkę i kościół, przy którym ścinano drzewa, więc musiałem się ewakuować. Wystudiowawszy z planu miasta na rynku, że wcale nie muszę jechać do Kazimierza przez Nałęczów wybrałem drogę na Niezabitów licząc się z tym, że będą to wertepy. I były, chociaż asfaltowe. W Niezabitowie zboczyłem do majestatycznego parku, w którym, jak sobie wyobrażałem, powinien stać pałac albo co najmniej dwór. Kiedyś pewnie stał teraz tylko drzewa potwierdzają minioną świetność. Wszystko wskazuje, że był tu potem PGR, bo w głębi zobaczyłem małe osiedle bloków, podobne do tego w Wielbarku (w takim bloku wynajmuję kawalerkę). Było też sporo budynków gospodarczych z nowszych czasów i jeden wielki, z czerwonej cegły, coś jakby zamczysko lecz najpewniej młyn albo gorzelnia – ten na pewno był przedwojenny. No i to całe zwiedzanie aż do Kazimierza, bo o sklepie przydrożnym wspominać nie potrzeba. Chociaż, czemu nie? Był w starej chałupie i po raz pierwszy pod sklepem wysączyłem rozruchowe p. Nie wiem, czemu ale pewien gość podszedł i z uszanowaniem przywitał się. Zdarzało się to wcześniej parokrotnie ale ten był trzeźwy! Zresztą mnóstwo dzieci mówiło mi przez cała wyprawę „dzień dobry” - dobre wychowanie, jak widać, nie ginie.
Znów było skwarno, więc aby wyrównać „rowerową” opaleniznę jechałem tylko w majtkach. Nawet, jeśli to nie był zbyt przyjemny widok, większość świadków musiała go znosić zaledwie przez chwilę. Wchodząc do sklepu – zakładałem oczywiście koszulkę.
I taki goły wjechałem do Kazimierza od południa, dopiero na Małym Rynku się przyodziałem. Kramów było zaledwie parę - pamiętam, że w weekendy jest ich mnóstwo. Zaszedłem do synagogi, bo napis zachęcał a tam sklepik z trunkami i macami. To się nazywa dobre miejsce na interes. Może było coś jeszcze do zobaczenia ale z dużej sali obok dochodziły dźwięki chóralnego śpiewu i pani powiedziała, że to warsztaty emisji głosu i sala zajęta.
Na Dużym Rynku pogoniłem kilka Cyganek, które się napraszały powróżyć - powinny być zresztą gonione przez policję, bo to już nie jest koloryt. O, taka muzyka klezmerska – owszem. Nawet w tych dniach jest tam jakiś festiwal ale wszystko wieczorem. Po drodze nad Wisłę tradycyjnie zajrzałem na wyprzedaż książek i coś kupiłem „do pociągu”, bo ( zostawiwszy auto pod, miejmy nadzieję dobrą opieka Dzikiego), tym środkiem lokomocji będę zamykał pętlę.
Przeprawa promem była tradycyjnie krótka i tradycyjnie dłużyła się droga do Zwolenia. I upał i wiatrzysko spowodowały, że te 25 km jechałem z 2 godziny a w Zwoleniu musiałem odpocząć najpierw przy lodach u Kowalskich (odkąd pamiętam tam zaglądam) potem snując się przy kościele, gdzie pochowano Jana z Czarnolasu a w końcu zaopatrując się w picie za ostatnie pieniądze.
Ostatni odcinek poszedł dość gładko nie licząc dziur w asfalcie przez całą Suchą i częściowo Suskowolę. No i (a wyruszałem w deszczu) dwa kilometry przed domem zmoczyło mnie do spodu. Taka widać karma.
I to tyle relacji prawie „on line”, muszę przyznać, że ciekawie było tak co wieczór mobilizować się by sklecić parę mniej lub bardziej składnych zdań. Nawet w drodze coś tam próbowałem układać ale przeważnie „nie donosiłem”. W opowieściach ustnych pewnie więcej będzie szczegółów ale to pisanie dało mi poczucie nie bycia samym, chociaż nie wiem ile osób śledziło je na żywo, ile z doskoku a ile w ogóle tu nie zajrzało.
Spróbuję jeszcze potem uzupełnić zdjęcia, mapki, zrobić jakieś podsumowanie ale już jest „po wszystkiemu”…


Pokaż Bełżyce-Kazimierz Górny na większej mapie

Pokaż Janowiec-Pionki na większej mapie

środa, 13 lipca 2011

Dzień jedenasty, Chełm – Bełżyce, czyli 123,5 km jako rekord wszech-wypraw.

Tak, tak… pociągnęło się dzisiaj a mogłoby być więcej, gdybym wybrał opcję noclegu „na dzikusa”. Z tym, że dawka samotności gdzieś na odludziu w krzaczorach mogłaby być trudna do zniesienia więc wziąłem pokój w hotelu przy stacji Petrochemii Płock w Bełżycach. Dotychczas nie wiedziałem, że takie coś może istnieć. Ba, o Bełżycach nie wiedziałem a podobnież niemożebnie stare. A opcje na dziko zostawiam sobie na wkrótce.
Co niektórym wspominałem o Zamościu jako o miejscu zakrzywienia czasoprzestrzeni ale zdecydowałem inaczej, bo już ciągnie do domu. Teoretycznie mógłbym z Chełma ruszyć na Lublin i pewnie byłbym dziś na kempingu w Kazimierzu ale nic to. Dróg oznaczonych na mapie jako czerwone unikam o ile się da a kierunek na Krasnystaw to kolejna podróż sentymentalna (kurczę sporo się tego robi, czyżby ząb czasu dotknął mnie swoim pazurem?), bo będąc na wspomnianym wcześniej OHP-ie w 1984 budowaliśmy nową Polskę a właściwie nowy PGR niedaleko miejscowości Krupe. No i któregoś razu zerwawszy się z roboty, gdzie o ile pamiętam rzucałem 70-ciokilogramowymi krawężnikami, postanowiliśmy w kilku zeksplorować nieodległe ruiny jakiegoś zamczyska. Zarośnięte toto było ale miało swój urok, połaziliśmy nie tylko u podnóża ale też powspinaliśmy się na mury a nawet wewnątrz nich, bo utknąłem w jakimś kominie. Zaś w leżącym nieopodal dworku niemal się nie ugardliłem, bo wchodziliśmy przez dziurę nad drzwiami i zaczepiłem sznurkiem -plecionką, który miałem na szyi (taka ówczesna odmiana golda) o jakiś gwóźdź. Dopiero ś.p. Alek mnie odczepił, bo był górował wzrostem.
Więc zapragnąłem przeżyć to raz jeszcze… Niestety nie da się dwa razy itd. Zamczysko odchaszone a nawet z lekka odbudowane, są ławeczki i tablica informacyjna więc młodość nie wróciła. Ale i tak połaziłem z pół godziny i przyznam się – po raz pierwszy w życiu wyryłem coś na murze. Kto ciekawy, niech tu zajrzy…
W Krasnymstawie zadziwiłem się ogromem pojezuickiej bazyliki, wypiłem p. i zjadłem kebaba. Musiałem nabrać sił, bo wiedziałem, że trzeba narobić kilometrów, żeby w czwartek wieczór zameldować się w Pionkach. A łatwo nie było – kolejny skwarny dzień, więc napijałem się i schładzałem lodami prawie co 10 kilometrów - w Gorzkowie, Żółkiewce, Wysokiem. No i teren falował jak morska droga do Szwecji, więc sił nie przybywało. W Bychawie (pierwsze słyszę o takiej miejscowości) zregenerowałem je schaboszczakiem po lubelsku i p. o wdzięcznej nazwie Trybunalskie - było łagodne i miało posmak miodu. Jak je spotkam, wezmę ze dwa „na wynos”.
No a potem niecałe trzy dyszki pod zachodzące słońce i już Bełżyce. A jutro przez Nałęczów i Kazimierz – do domu.


Pokaż Chełm-Bełżyce na większej mapie

wtorek, 12 lipca 2011

Dzień dziesiąty, Okuninka – Chełm, czyli 76 km prawdopodobnie po Polesiu.

Prawdopodobnie, bo z geografii za mocny nie jestem – Wiesław, ten to by wiedział i, o ile czyta, na pewno mi te niuanse wyłoży.
Prawdę mówiąc, dziś spodziewałem się dotrzeć dalej ale to nie Wyścig Pokoju (by Stacho) więc jest Chełm. Próbuję odgrzewać sentymenty, gdyż mając lat 17 i pół (a Polska Ludowa równo 40-ci) przez miesiąc bawiłem to na OHP-ie. To takie pracujące wakacje jeśli ktoś nie wie. No ale nie pamiętam, gdzie ów internat – baza, gdziem zbił umywalkę a ręce próbowały pierwszych chwytów… oczywiście gitarowych. Przez mgłę tylko katedrę na wzgórzu i więcej nic. No, ludzi trochę bardziej, znaczy się dziewczyny z Nowego Dworu Mazowieckiego, Żychlina i Radomia. Oj miał człowiek zdrowie – gdzieś mam jeszcze fotki, jak dwie takie dorodne 16-ki trzymam na rękach…
Ale zanim tu dotarłem musiałem opuścić tę Okuninkę a zrobiłem to trasą 812 prosto na Chełm. Na znaczniku stało 39 km ale coś mi się ta droga nie podobała – ruchliwa i niezgodna z trasą Exotic Poland! Więc za strzałką na Sobibór skręciłem w lewo i dotarłem do byłego obozu. 250 tys. ludzi zagazowanych spalinami (!) w półtora roku. Istnienie obozu zakończyła ucieczka- bunt więźniów, potem wszystko rozebrano a dziś o jego organizacji mówią tylko tablice na trasie. Chociaż brak śladów materialnych nie brakło powodów do zadumy. W Oświęcimiu zginął mój dziadek Józef Nowak...
No i po tych dumaniach jechało się dość kiepsko, chociaż pogoda sprzyjała – pochmurno, bez deszczu czasem z wiatrem, częściej pod. No i atrakcji niewiele – wieża ciśnień w Woli Uhruskiej, zaniedbany pałac w Uhrusku. Nie trafiłem na rekomendowany w Rudzie Opalin dworzec w stylu syberyjskim (?) za to nieoczekiwanie zobaczyłem kościół polsko-katolicki i to na jakim odludziu. Nawet była tabliczka, że msze co tydzień o 8-mej ale nie było kogo dopytać.
Chełm w centrum nawet nieźle się prezentuje ale na peryferiach – takich chaszczy i tak kiepskich chodników nie widziałem w najbardziej zabitej dechami nadbużańskiej wiosce.
Oczywiście posiłek zapoczątkował pobyt – zapchałem się pizzą na grubym cieście a dopełniłem Perłą no i chyba nici z ujemnego bilansu energetycznego na dziś, zwłaszcza, że znalazłem w sakwie niepasteryzowanego Okocimia… Potem pokręciłem się trochę wchodząc na Górę Chełmską i zajrzałem do katedry oraz do jakiegoś kościoła (pojezuickiego?). Czy to dziś jakie święto, czy po prostu trafiałem na popołudniowe msze?
Za to kwatery oryginalniejszej jeszcze nie miałem. Prawdziwy hotel robotniczy na ulicy Przemysłowej! Słychać odgłosy jakiejś industrii a do niedawna było słychać też trzaskanie drzwiami i rozpuszczone buźki stałych mieszkańców tego przybytku. Jednak zacichli – kapitalizm ma swoje prawa, w socjalizmie piliby do rana a trzeźwieli w robocie.
Mam w pokoju 14-calowy telewizor, kątem oka obejrzałem „Pestkę” – okazała się o miłości. I ta piosenka Grechuty na koniec. Ech…
Po raz pierwszy nastawiłem budzik i postanowiłem opuścić miasto wcześnie, być może wchodząc jeszcze do tutejszych podziemi. O, przypomniałem sobie, że te 27 lat temu mieliśmy taką wycieczkę ale teraz może być ciekawiej, bo podziemia starsze.
Do Gosi z Domegliary – arkanów dodawania komentarzy na blogu i ja nie posiadłem ale proszę śmiało na priv. A za 10 stopni łaskawie odstąpione - dziękuję. ( I za cytat z "Pana Tadeusza" - niedługo już tylko emigracja będzie go znała).


Pokaż Okuninka-Chełm na większej mapie

poniedziałek, 11 lipca 2011

Dzień dziewiąty, Kodeń - Okuninka, czyli 65 km bodajże najgorszych dotychczas.

No więc – przechytrzyłem. Miało być bajtowo ale pomny wczorajszych mąk postanowiłem podnieść kierownicę i na tym zeszło z pół godziny. A czy coś dało? Trudno powiedzieć, bo świadomość krótkiego etapu prawdopodobnie podkopała morale i wszystko się sprzysięgło przeciwko. Noga nie podawała, żar, wprawdzie dyskretnie, ale odbierał siły i smażył ręce na czerwoniutko, droga pięła się pod górę a wplecywindu życzonego przez Maćka et consortes z roboty nie doświadczyłem. No i wyruszyłem dość późno z racji uczestnictwa w odsłonięciu obrazu M.B. Kodeńskiej oraz wysłuchania jego historii wygłoszonej przez jednego z Oblatów. Ale dość gorzkich żalów, w każdym bądź razie posuwałem się w zaplanowanym kierunku „zaliczając” zaplanowane miejsca. Pierwszym z nich był prawosławny monastyr św. Onufrego w Jabłecznej. Dość mocno trzeba było zboczyć ale miejsce ciekawe: klasztor z ponad 500-letnią tradycją opartą jednak na legendzie fundacyjnej, że powstał w miejscu, gdzie rybacy wyłowili z Bugu ikonę św. Onufrego. Takich legend w prawosławiu moc!
Faktem jest, że jego członkowie nie przyjęli Unii Brzeskiej (greko- katolicyzmu) jako jedni z nielicznych czym się szczycą podczas oprowadzania i na licznych tablicach na terenie. Tak więc, jak to zwykle bywa, co dla jednych zbawienne – dla drugich ode złego jest.
Kupiłem cegiełkę i wmieszałem się w tłum pokemonów (młodzieży gimnazjalnej) z Wielkopolski. Mnie to, co z lekkim zaśpiewem opowiadał młody braciszek w przybrudzonym odzieniu, ciekawiło -pokemonów ni w ząb. M.in. dowiedziałem się o dodatkowych ramionach w greckich krzyżach – że jest to do przesady dokładne odwzorowanie tamtego Krzyża – a więc dodatkowo tabliczka I.N.R.I i podpórka pod stopy.
Nie czekawszy końca oprowadzania ruszyłem na Sławatycze. Tu spostrzegłem resztki granicznej świetności sprzed kilkunastu lat – nieczynne bary a nawet jeden hotel! Poza tym nic szczególnego aczkolwiek nakupiłem picia za połowę posiadanej gotówki czyli 10 zł. Dalej pomalutku z częstymi przerwami na popijanie dotarłem do Hanny. Tzn. nie zbliżyłem się do niewiasty o tym imieniu ale do gminnej wsi z 18-wieczną drewnianą cerkwią. Chyba zacznę wyważać drzwi, bo co to za oglądanie z wierzchu?!
Potem jeszcze przejeżdżając Różankę oblukałem resztki siedziby Pociejów i dosnułem się do Włodawy. Niby miasto trzech kultur a ja żadnej nie dostrzegłem. Synagogi wcielone do muzeum a muzea w poniedziałki… no właśnie. Cerkiew na cztery spusty zamknięta a kościół otoczony rusztowaniami. Jeszcze bankomat ukryty a knajp na lekarstwo. Wlazłem w końcu do jednej na pięterku i coś tam przekąsiłem i wypiłem to p. pierwsze tego dnia! Potem dociążyłem rumaka zakupami w Biedronce (coś mi apetyt wraca psiakrew) i ścieżką rowerową udałem się nad jezioro Białe, które objechałem prawie całe aby znaleźć błotniste pole namiotowe. Ale w wodzie siedziałem z godzinę i nie wykluczone, że z rana wskoczę. To jest to!
Jutro Chełm i chciałbym maksymalnie zbliżyć się do Zamościa.


Pokaż Kodeń-Okuninka na większej mapie

niedziela, 10 lipca 2011

Dzień ósmy, Mierzwice – Kodeń, czyli 98 km z początku relaksowe a potem wymęczone.

Ponieważ wczoraj zakupiłem bułki, pasztet i pomidory – śniadanie zgotowałem sobie w jadalni „dla gości” na kwaterze. Niestety, zbrakło mi kawy, więc tę wypiłem razem z p. u Turka–zdziercy po drodze. A droga dość malowniczo wiła się wzdłuż Bugu, chociaż samą rzekę widziałem ze dwa razy. Nie było wcale płasko ale zjazdy wynagradzały wysiłek podjazdów. W Serpelicach, gdzie jest kapucyński kościół zwany Kalwarią Podlaską, msza akurat się skończyła więc tylko przyklęknąłem na chwilę. W ogóle, jak na niedzielę przystało, był to dzień nawiedzeń różnych świątyń z zamiarem uczestnictwa w nabożeństwie. Na krótko stanąłem w Starym Bublu, gdzie jest drewniana cerkiew zaanektowana na kościół ale tu też ksiądz już błogosławił. Dopiero w kolegiacie w Janowie Podlaskim trafiłem na kazanie i doczekałem do końca. A Janów - owszem. Bezpretensjonalne, spokojne miasteczko no i stadnina. Ogólnodostępna, z łaskawymi konikami pasącymi się w zasięgu ręki. Już nie pamiętam, kiedy z końmi miałem do czynienia ale tu się ich nagłaskałem i naklepałem:) A jeden młokos to mnie skubnął za koszulkę mało nie trafiając w tego, no … sutka. Mimo, że drogowskaz za Janowem obwieszczał, że do Terespola 33 jakoś więcej wyszło. Najpierw sanktuarium Męczenników Podlaskich w Pratulicach – oczywiście musiałem skręcić w las, gdzie zgubiłem rękawiczkę (później odnalezioną) i obsiadły mnie miliony komarów. Ale do grobu dotarłem, jeszcze bez świadomości, kto tu spoczywa. Dopiero w kościele-sanktuarium doczytałem, że było to 13 unitów zamordowanych w 1874 w czasie obrony cerkwi unickiej przed sprawosławieniem. Sami chłopi o nazwiskach kończących się na –uk. Są błogosławionymi. Potem zjechałem kilometr (czyli dwa) z trasy, gdzie nad samą bużaną skarpą stoi drewniany kościółek św. Jerzego. Niby stary ale odnowiony i zamknięty. Mnie zafascynował stojący tam słup graniczny no i malowniczość Bugu, może nawet większa po stronie białoruskiej…
Skwar był spory, toteż sporo popijałem (ale tylko soczki) no i raczej się snułem. Jazda nabrała tempa z 10 km przed Terespolem, gdy za plecami dostrzegłem ciemność nieba zwiastująca burzę. Przez samo miasto (będące częścią Brześcia – obecnie przeciętego granicą) przemknąłem jak błyskawica, rozglądając się jednak za symbolem skrzyżowanych widelców, bo pora już była na posiłek a nie chciałem złamać żelaznego zalecenia Pawła M. (duże sukcesy w zwałce wagi) – nie jeść po 18-tej!
Dopiero przed samą granicą dostrzegłem bar i wpadłem tam z pierwszymi kroplami nawałnicy. Łoiło po prostu strasznie i chciałem tam nawet zanocować, mimo stawki 60 zł, ale nie mieli stajni dla mojego rumaka. Zjadłem, wypiłem (jednak p.) i przy mżawce ruszyłem na Kodeń. No i to już było męczeństwo. Lichy asfalt pod lekką górkę, mniejszy lub większy deszcz, ból nadgarstków i wątpliwość czy będzie gdzie kupić p. na wieczór. Aha, nie wspominałem, że przy tej pisaninie schodzi jedno a czasem dwa? No przecież na całkiem trzeźwo bym sobie całego dnia nie przypomniał:)
No to siedzę przy Zwierzyńcu i Perle niepasteryzowanej w pokoju w stylu empire i „pamiętnikuję” z lekką już tylko tęsknotą… Za kim, za czym? W każdym bądź razie już planuję zjazd do bazy a na jutro mam chytry plan machnąć 50-kę do Okuninki (Jezioro Białe znane jest w naszych stronach) i poplażować nieco.


Pokaż Mierzwice-Kodeń na większej mapie

sobota, 9 lipca 2011

Dzień siódmy, Białowieża – Mierzwice, czyli 105 km z niczego…

A zaczęło się tak: odwlekałem wyjazd z kempingu, bo w nocy znowu lało i chciałem podsuszyć namiot. Płonne nadzieje, musiałbym czekać do popołudnia, bo wtedy dopiero wyszło konkretne słońce. No i ok. 10.00 ruszyłem na to Topiło, nawiedzając po drodze Miejsce Mocy. To rzekomo jeszcze pogańskie uroczysko z powykręcanymi (acz młodymi) drzewami i głazami ułożonymi w krąg. Podobno wrażliwcy coś tam czują, jakieś dreszcze, wibracje czy cuś… Ja czułem wibracje jak tam jechałem po korzeniach a mocy doznałem o tyle, że mnie porządnie z-mocy-ło. Ergo: jestem gruboskórny i szlus. No i przez te gusła wrąbałem się w puszczę wilgotną i oślizłą, której 20 km przemierzałem 3 godziny. Oj dobrze, że wczoraj się nie wybrałem, bo by mnie wilcy zjedli. W Topile jednak była jakaś agroturystyka ale mnie na ową chwilę zainteresował sklep, gdzie oczywiście kupiłem i niezwłocznie spożyłem małe p.
Tu dygresja odnośnie życzeń przyjaciół ze słonecznej Italii (aż tam mnie czytają!), żeby mnie co przykrego spotkało, bo wyprawa nieważna. No to odpowiadam – a te 20 km przez wertepy, kałuże i chaszcze to nic? Nie polecam, gdyby ktokolwiek, kiedykolwiek…
Potem nie było wiele lepiej, niby asfaltami ale na „okrętkę” z wyraźną awersja do powrotu w teren. No i dlatego o 16-tej miałem najechane niecałe 50, podczas gdy spotkany w Kleszczelach (kolejna ładna cerkiew) samotny wyprawowicz dookoła Polski - aż 100 km. To był gość z Elbląga, w trasie od Bożego Ciała - w 17 dniu jazdy miał na liczniku 2600 km ale nic nie zwiedzał. Co ciekawe, sprzęt miał skromniejszy od mojego… Czyli się chce – się jedzie.
W Milejczycach bardziej szukałem baru niż drewnianego kościoła zaznaczonego na mapie. Ale ani jednego, ani drugiego nie znalazłem. Do tego wojowałem z myślami, czy pociągnąć na Mielnik, gdzie mógł być ale nie musiał – prom, czy Bug przekroczyć mostem w Siemiatyczach. Wygrała opcja zachowawcza a posiliłem się dopiero w Żerczycach. Frykasy to nie były – fasolka z mikrofali i Żubr z kija. Do tych Siemiatycz Szlo jak krew z nosa, mimo ogólnego dobrostanu zaczęły mnie ostro napierniczać nadgarstki. O, jeszcze czegoś takiego nie czułem, ciekawe, co będzie jutro?
A Siemiatycze nic ciekawego ,do tego noclegów jak na lekarstwo a w cenach kosmologicznych. Młode małżeństwo, u których zasięgnąłem języka radzili jechać za Bug no i jechałem, jechałem…
Ale przynajmniej mam luksusa – TV w pokoju na agroturystyce „U Małgosi” - tylko, że załapałem się na porażkę naszych wolejbolistów z Ruskimi.
Jutro zmieniam mapę, bo nieoczekiwanie znalazłem się w Mazowieckiem. A plany? Życie pokaże.


Pokaż Białowieża-Mierzwice na większej mapie

piątek, 8 lipca 2011

Dzień szósty, Jałówka - Białowieża czyli 75 km w większości, niespodziewanie acz zasłużenie w terenie.

Dziś zapragnąłęm odpocząć od wygód i zległem na kempingu w Białowieży. No, ` Rafciowi jak zadzwonił podałem, że jeszcze bedę jechał. A nie pojechałem, bo: znów miało być szutrami, nie było pewne czy w docelowym Topile jest choćby pole namiotowe, chyba przepołowiłem trasę, to co się będę spieszył...
Oprócz telefonu miałem jeszcze dwa sms-y od wiernych kibiców. To działa! Stachu don't worry, przerzuciłem się na k.ch. Aniu - fakt, poświeciło dziś trochę i elektryka podładowana.
Zaczęło sie obiecująco - ok. 9.00 pożegnałem p. Mariana i jego kolegę Wieśka, o którym wczoraj zapomniałem wspomnieć. Krakusy wyruszyli chwilę wcześniej i tyle ich widziałem, chociaż z 8 km jechałem po ich charakterystycznych śladach (grube opony, duże klocki). I jakbym jechał dalej, pewnie nie blądziłbym łąkami i lasami nad zalewem Siemianówka tylko, jak chciałem, przejechał groblą wzdłuż torów kolejowych. Trwało z godzinę a licznikowo 10 km zanim zorientowałem się, że objezdżam zalew z drugiej strony, więc machnąłem ręką i pojechałem na Juszkowy Gród. Tu pod sklepem, gdzie uzupełniłem płynne paliwo nasłuchałem sie białoruskiej mowy! Dwaj panowie rozprawiali o różnych sprawach i prawie wszystko zrozumiałem ale zdziwko pozostało. Uwaga regionalizm: w tych stronach u Polaków i Białorusinów ryby mają kosći! Z Juszkowego (ładna cerkiew)do Narewki też nie poszło bezproblemowo, ciagle mi majaczyła ta miejscowość Siemianówka, więc zaliczyłem niechcący Rybaki... W Narewce (ładna cerkiew) posiliłem się w Bojarskim Gościńcu (co za mania nazywać knajpy gościńcami - toż to trakt albo prezent), chłodnik był dobry, do tego ziemniaczki z tłuszczykiem... mniam. Na drugie poszły placki ziemniaczane z sosem grzybowym (piątek!) a na trzecie buteleczka kwasu chlebowego. No i ten, cholerka, kosztował całe 7 zł co podbiło nad miarę cenę posiłku. Od jutra wracam do p. i jednego dania!
Z Narewki znów było po żwirku aż do Starej Białowieży, gdzie podumałem pod Królewskimi Dębami (Mendog, Witold, Kazimierz Wielki itd.) i zeszło na ten odcinek ze 2 godziny. Po 5 km dość żwawo, bo po asfalcie pokonanych, wjechałem do pałacowego parku. Park ciekawy ale próżno szukałem pałacu. A był carski, tyle że w 1944 nadpalił się a gomółkowcy, miast go odbudować - wysadzili w powietrze i postawili paskudne gmaszysko.
Ot i tyle wrażeń na dziś. Acha, biwakuje tu ze mną kilkunastoosobowa grupa z Łodzi - z dwóch panów przyjacielsko zagadnęło ale na wódkę nie prosili. A na pewno coś piją, bo spod zadaszenia, gdzie się zgromadzili dochodzą krzyki. Zresztą może to specyfika grupy, jest tam kilka pań... Jedna, samotna, ma nawet namiot po sąsiedzku ale będzie musiała się zadowolić moim, podobnym do warkotu czołgu, chrapaniem:)
Towarzysze poprzednich wypraw nie gniewajcie się ale zaczynam doceniać samotną wędrówkę. Człowiek wolny jak ptak a pewne sprawy zalegające cieniem na duszy - jaśnieją.
Jutro spróbuję dociągnąć do Janowa Podlaskiego. Pewnie dam radę bo zacznę od Miejsca Mocy!

Pokaż Jałówka-Białowieża na większej mapie

czwartek, 7 lipca 2011

Dzień piąty, Bohoniki - Jałówka, czyli wcale nie marne 74 km szutrami i kocimi łbami Szlaku Tatarskiego.

Obudziłem się dość wcześnie, bo nazwany przeze mnie w myślach "agronomem" (certyfikuje produkcję ekologiczną) sąsiad zaczął się krzątać. Do tego obudziły się trzy piekielnie szybkie muchy i zaczęły brzęczeć a łaskotać... Ręcznik okazał sie bronią zbyt małego kalibru.
Pomny wczorajszego otępienia zrobiłem kawę i czekając aż przestygnie przeglądałem tomik wierszy Musy Czachorowskiego. Jedna wielka tęsknota za stepem... Też czasem to odczuwam więc czyżbym był Tatarem spod Radomia? Zresztą nawet gospodyni stwierdziła, ze na Tatara bym się nadał lepiej, niż ten co go odgrywa w "Barwach szczęścia". A stwierdzenie to padło , gdy przyglądałem się przygotowywaniu pierekaczewnika przez panią Eugenię Radkiewicz i jej koleżankę. Nie powiem, roboty z jednym było na 20 minut a na swoją kolej czekało jeszcze ze 20 sztuk. Nie będę tu opisywał technologii ale apetytu na to regionalne cudo nabrałem, tylko że to danie obiadowe a ja byłem jeszcze przed śniadaniem. Skosztowałem go jednak w Kruszynianach...
Pokręciłem się trochę przy meczecie i ruszyłem na Malawicze. Tu pokosztowałem malin, dziko rosnących przy rozpadającym się wiatraku i nie mieszkając (ktoby tam w wiatraku mieszkał) udałem się na Babiki. Asfalty tu były nowe, unijne jednak za Babikami (gdzie w końcu zjadłem tą bułkę z kefirem tym razem) zaczęły się kocie łby jeszcze z czasów carskich. Oj, biednie się jechało więc powrót asfaltu po 10 km powitałem entuzjastycznie.
A prowadził on do Krynek i dalej do Kruszynian. Wioska ta z zielonym meczetem i starym mizarem od pewnego czasu stała się turystyczną atrakcją, toteż ludzi tu było sporo a część z nich przyjechała autokarem. W oczekiwaniu na usługę przewodnika nawiązałem kontakt pierwszego stopnia z parą sakwiarzy, tyle że na fullach. A nie był to stopień ostatni... Po wysłuchaniu ze swadą prowadzonego wykładu Dżemila (wspomniany przewodnik) spotkałem ich jeszcze na mizarze, gdzie podzieliliśmy się marszrutowymi planami. Z grubsza się pokrywały , chociaż oni dysponując odpowiedniejszym sprzętem wybrali wariant bardziej terenowy. Rzuciłem "może sie spotkamy na trasie" i jak się okazało - duch proroczy we mnie wstąpił...
A ziszczenie się proroctwa nastąpiło po 26 km szutrów i kocich łbów pod sklepem w Jałówce. Już od paru minut jechałem w deszczu ,więc gdyby nie braki w zaopatrzeniu (picie się kończyło) pewnie pociągnąłbym dalej ale zajechałem do sklepu. A tam przeczekiwali oni: Kasia i Andrzej z Krakowa - globtroterzy co się zowie, bowiem już od trzech tygodni w trasie rowerowo-kajakowej. W wiejskim sklepie najłatwiej o informacje, więc chciwie nadstawiałem ucha na słowo nocleg. No i jeden z klientów oraz jego córka (Ania jak się okazało) dali cynk o panu mogącym go zapewnić.
Mowa o panu Marianie Hajduczenii - szwagrze owego klienta i chrzestnym rzeczonej Ani. Przemiły, oryginalny właściciel dużego domu nadszedł spory kawałek po tym, jak mnie a potem Kasię i Andrzeja powitały dwa psy i fantastyczna kotka. Wprawdzie p. Marian nie prowadzi agroturystyki ale skoro zwierzaki nas zaakceptowały - zaprosił na pokoje. Po pierwszych oblucjach zeszliśmy do kuchni "na herbatkę", która okazała się wcale wystawną kolacją ubarwioną ciekawymi opowieściami gospodarza o historii tych stron. Pośpiewaliśmy nawet a na pamiątkę dostaliśmy po boratynce - miedziaku z czasów Jana Kazimierza. Dlatego tak późno piszę a o zamieszczeniu zdjęć nawet nie myślę. Jutro Białowieża...


Pokaż Bohoniki-Jałówka na większej mapie

środa, 6 lipca 2011

Dzień czwarty, Mikaszówka - Bohoniki, czyli prawie 98 km najpierw Puszczą Augustowską, by przekraczając Biebrzę za jakiś czas wkroczyć na Tatarski Szlak.

Ranek nastał bezdeszczowy. Postanowiłem pospieszyć i nie rozkoszować się kawą, więc małą agroturystykę (tak stało na banerze) opuściłem ok. 8.30. Oczywiście pod sklepem GS-u zjadłem dwie jagodzianki popijając jogurtem a towarzyszem moim był milczący bosy Tadek acz jego menu składało się z papierosa i piwa Wojak. A z tą kawą to był błąd...
Jechałem otępiały jak wół po dniu orki i nie wiedzieć czemu zamiast skręcić w Gruszkach (może jednak dlatego, że odczytałem GROSZKI - oj trzeba będzie te okulary wykupić) pociągnąłem na Białoruś! Dopiero w Kudrynkach kapnąłem się, że lezę w łapy Łukaszence i nie zaryzykowawszy leśnego skrótu, cofnąłem się do wspomnianych Gruszek. I znowu dycha jak psu w d... No niezupełnie, bo okoliczności przyrody Puszczy Augustowskiej były prima sort. Nawet lisa-przecherę spotkałem - chwilę poprzyglądaliśmy się sobie i odpuścił... Nie zjechałem natomiast do żadnej ze śluz Kanału Augustowskiego, chociaż drogowskazów było sporo. Wczoraj widziałem jedną po drodze a druga w Mikaszówce akurat była w remoncie.
Po leśnych ostępach wjechałem do Lipska (przez chwilę myślałem, że dotarłem do NRD) ale to był ten nad Biebrzą. Dopiero tu uzupełniłem kofeinę kawą Segafredo (5 zł!) a płyny - małym p. Podjechałem też pod potężny neogotycki kościół (nie ma co, na tym Podlasiu na wiarę nie skąpią - kościoły okazałe i dobrze utrzymane) a tablica na nieodległym obelisku poinformowała mnie, że stąd do boju wyruszył major Hubal.
W okolicach Jałowa wszedłem na niewysoką (uff) wieżę z widokiem na biebrzańskie chaszcze. Takie widoki to i nad rodzinną Zagożdżonką bym znalazł więc ta Biebrza musi oferować coś jeszcze... Nic za to nie oferuje Dąbrowa Białostocka - ot dziura i tyle. Zjadłszy loda o smaku coli pokierowałem się na Różanystok, gdzie jest znany salezjański kompleks szkolno - wychowawczy i Maryjne sanktuarium... obecnie w remoncie. Nie znalazłem więc wyciszenia w stuku młotków i warkocie wiertarek. Gorzej, rzęsisty deszcz co akurat lunął doprowadził mnie do małej pasji - na szczęście wkrótce ucichł i powodem do burczenia pod nosem został jedynie podlaski szuter z Grodziszczan do Butrymowców. Istna tarka, aż mi zęby dzwoniły. Jechałem tamtędy, żeby ominąć ruchliwą wojewódzką do Sokółki a przy okazji zobaczyć coś. W Siderce był to kościół (zamknięty - jak mają ludzie przychodzić do zamkniętych kościołów?) z obeliskiem(?) pewnej pani, która zginęła tragicznie w 1932 w wieku 34 lat a w Sidrze też zamknięty kościół i ruiny zboru kalwińskiego. Ale dobre i cokolwiek. Wkrótce jednak wjechałem na tą 673-kę, było faliście ale nie wyboiście za to ruchliwie przez ciężarówy z kruszywem z pobliskiej kopalni.
O, Sokółka to jedno z większych rozczarowań, miasteczko bez wyraźnego centrum, z mnóstwem ciucholandów za to bez knajp! Do jedynej, którą minąłem musiałem powrócić, bo mi elektryka siadała. Nie pomnę nazwy ale to ta zaraz po skręcie z szosy dąbrowskiej. Na szczęście były kartacze, na które polowałem od dwóch dni ale chyba niepotrzebnie wziąłem obsmażane bo były suchawe. Nie chciałem się nawadniać p. normalnym, więc poszło Karmi.
Teoretycznie mogłem zacząć szukać noclegu ale mi ta Sokółka obrzydła (gdzie te klimaty od Bromskiego?), więc ruszyłem na Krynki by po paru kilometrach wjechać na Tatarski Szlak i przez Drahle dotrzeć do Bohonik. Tu pod (zamkniętym) meczetem spotkałem sympatyczną czwórkę mieszaną wagi średniej z Łodzi i Tomaszowa. Dziewczęta były śmielsze i podpytywały o sprawy duchowe - że sam, że sporo kilometrów dziennie, że skąd pomysł na taką trasę... Panowie zaś zainteresowali się siodełkiem i czy mam zapasowy łańcuch. Wiadomo, wiara z Marsa! Pozdrawiam niniejszym obie płcie, bo otrzymali linka i być może poczytają.
Zajrzałem jeszcze na tutejszy mizar (cmentarz) i stwierdziłem, że - z wyjątkiem symboli - podobny do innych. Osobliwością może być podawanie imion rodziców zmarłego (pewnie dlatego, że pula nazwisk nadana Tatarom przez polskich królów była skąpa) oraz obecność kamieni lub desek "w nogach" i " w głowach" grobów ziemnych.
Wykorzystałem dogodne warunki na kwaterze (vis a vis meczeciku) i wypławiłem się w wannie! Zrobiłem tez przepierkę w nadziei, ze oczekiwane słoneczko dosuszy mi gacie i skarpety w dniu jutrzejszym.
A jutro ... Nie zerknąłem w rozpiskę ale zdaje się dalsza część Tatarskiego szlaku z Kruszynianami (znanymi z "Barw szczęścia").


Pokaż Mikaszówka-Bohoniki na większej mapie


Puszczańskie siedlisko.

Ogromny, neogotycki w Lipsku.

A to bazylika w Rózanymstoku.

Ten stoi w Siderce...

... a ten w Sidrze.

Ten podobno grał w "U Pana Boga...", będę musiał zweryfikować.

Początek Tatarskiego Szlaku.
Meczet w Bohonikach.
Tomaszowianie i Łodziacy - tez w Bohonikach.

Pełen wywód pochodzenia na tatarskich nagrobkach.

Może jak kopczyk zniknie - chociaż kamienie wskażą miejsce...

Stanowisko gotowe...

wtorek, 5 lipca 2011

Dzień trzeci, Olecko - Mikaszówka, czyli marne 85 km przeważnie po Podlasiu.

Ło matko, ale leje! A tak pięknie się dzień zaczął: i słońce prawdziwe i Dariusz zadzwonił z powinszowaniem imienin, o których sam zapomniałem... No, niepiękne było może moje zbieranie się, od przebudzenia ponad dwie godziny trwało bo zacząłem celebrować. A to kawę sobie zrobiłem a to do neta zajrzałem i wrzuciłem wczorajsze fotki a to namiot zacząłem zwijać.
Na olecki rynek - ponoć jeden z największych w Europie, ale to samo wyczytałem oraz naocznie sprawdziłem o Czeskich Budziejowicach i Padwie - ledwo zajrzałem. Trudno porównać, bo ten akurat zarośnięty i zabudowany wielkim, nowoczesnym i nieładnym kościołem. A jak ruszyłem na Suwałki to zaraz na pierwszym zjeździe zawadziłem piętą o prawą sakwę a ta sruu... do rowu. Struchlałem, bo w niej było to, na czym teraz piszę! No i szczęście, bo jakby netbook był w lewej i ta akurat by spadła jak nic przejechałby po niej tir, co zaraz nadjechał. Tak więc pakujcie cenne rzeczy do prawej sakwy no i sprawdzajcie czy ona dobrze się trzyma bagażnika!
Do Suwałk wiatry były niezgorsze a i górki mniejsze, niż wczoraj. Dopiero po fakcie wyczytałem, że przemierzałem Mazury Garbate, ci ludzie jak coś wymyślą... W Bakałarzewie zjechałem z drogi za namową drogowskazu o nieodległym schronie. A schron, jak sama nazwa wskazuje schronił się w lesie tak, że tylko mnie muszki pogryzły. Ja tego stawiacza tabliczek jeszcze kiedyś dorwę!
No i od Bakałarzewa do samych Suwałk - tzw. asfalt płytowy, czyli na podbudowie betonowych płyt, których łączenia po czasie zamieniają się w bruzdy rozmaitej szerokości. O, jak pięknie to daje po nadgarstkach! Zatem drugi "myśliciel" z tamtych stron do dorwania...
Suwałki, dotarłem tu kwadrans po południu i ze trzy kwadranse zabawiłem. Głównie zleciało na pożywianiu się bułką z jogurtem - no i to p. puszkowe, co je wczoraj kupiłem tak ciążyło w sakwie, że je wylałem... do gardła. Użyłem przy tym triku, który znałem od dawna z amerykańskich filmów a zrozumiałem z parę lat temu. Cóż w tych Suwałkach zwiedzać? Piszą, że zabudowę klasycystyczną ale cóż jak na tych 19-wiecznych kamieniczkach szyldy banków i ubezpieczalni. Więc po przestudiowaniu planu miasta ruszyłem na Płociczno po drodze mijając kościół ewangelicko-augsburski i dom, w którym urodziła się Konopnicka. Tablica głosi, że obrończyni ludu. Coś nie mogłem sobie sobie tego ludu przypomnieć, więc w myślach wcieliłem doń naszą szkapę i ruszyłem dalej.
O, i tu już było ładnie - lasy, raczej z górki i nawet wplecywind delikatnie zawiewał. Tylko asfalt marny, to się nie dało pospieszyć. W Płocicznie pokręciłem się przy stacji kolejki wąskotorowej, a że nie nadjechała to i wycieczki nie zaliczyłem. Zresztą, czy wzięliby z rowerem? Robiło się późnawo, a kilometry mijały ospale. Może sił nie mam, pomyślałem, i stanąłem na popas w barze U Florka w Mołowistem. Myślałem, że sielawa to jakaś wielka ryba a tu pani przyniosła trzy płoteczki i to z ośćmi! No ale te ości nieszkodliwe a rybka smaczna. Do tego duże p. oczywiście.
Już zacząłem wyliczać ile to do tej Dąbrowy muszę jechać i wychodziło, że dłuuugo. Do tego w Płaskiej (Płasce? pierońskie odmiany nazw) dopadł mnie spory deszcz, który początkowo przeczekiwałem słuchając Basi Stępniak-Wilk (polecam!). Na przeczekanie całkowite nie zanosiło się jednak, więc ruszyłem w mojej żółtej płachcie nucąc "nadchodzi słodka chwila zmian..." I tak nuciłem a czasami darłem japę aż do Mikaszówki. Szyldy zachęcające do noclegu minąłem bez drgnienia powieki, jak na twardziela przystało ale zaraz za zakrętem, gdy okazało się, że wieś się kończy a z mapy wypadało 30 km do następnej , wróciłem i zgodziłem pokój za 30 zł. Czysto, że można z podłogi jeść (spraktykowałem, bo wysypały mi się orzeszki), tylko ludzie jakoś tak nie po naszemu mówią - pewnie po kaszubsku. (Bromski)
To na jutro nie określam kilometrażu, zresztą jakbym tak po stówce leciał - za tydzień wyprawa skończyłaby się. A trzeba mi dalej odjechać...


Pokaż Olecko-Mikaszówka na większej mapie


Olecko - bye, bye.

Bakałarzewo - z daleka nawet niezły widok...

Guzik ci do tego, co piję!

O tu się urodziła Maria K.

Do małych pociągów pociąg mam nawet spory...

Wigry w Bryzglu - i brzmi, i wyglada cudnie.

Śluza, czyli przepust.
Miejsce spoczynku i pisarzenia.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Dzień wtóry, Mikołajki - Olecko, czyli 100-ka, która nie miała prawa pęknąć za to ja zaczynam...

Dziś nocleguję w komforcie na moją miarę, czyli domku z prysznicem i wc. No i jest PRĄD, więc wszystko, co się da ładuję. Domek ten zaś to najskromniejsza część kompleksu przy ulicy Sembrzyckiego 13 w Olecku, zwanego Hotelikiem. Miły i nie chciwy gospodarz oraz dwa fajne psiaki - Dżet i Tajson. No, są jeszcze studenciaki z tutejszej Wyższej Szkoły Gotowania Na Gazie ale ściszyli muzykę i pewnie uczą się, bo podobno mają zaliczać. Czyli jest cudnie...
A nie zanosiło się - budząc się w nocy i słuchając plaskania deszczu o dach namiociku, w myślach rozwijałem skrót p.k.p. i nie było tam słowa o kolejnictwie... Na szczęście nad ranem zacichło ale namiot zmókł - właśnie go porozwieszałem, żeby nie zbutwiał. Może się jeszcze przydać, chociaż ciaśniocha w nim straszna.
Wyruszyłem dopiero o 10-tej, po tradycyjnej bułce z jogurtem. Z początku było nieźle, chociaż wiatr już zaczął dokuczać. Objeżdżając jezioro Jagodne zajrzałem na pole namiotowe Pod Pompą, gdzie dwukrotnie biwakowaliśmy z grupą częstochowską w połowie lat 90-tych. Tam też poznałem Małą, pardon obecnie panią Agnieszkę z Łowicza, którą się opiekowałem na przeróżne sposoby. Owszem, służyłem pomocną dłonią w czasie pływackich wypadów na środek jeziora ale też stawiałem piwo w barze w Rydzewie a kto wie, czy nie pozwoliłem skosztować Krwawej Mary... Dziewczę miało wówczas lat szesnaście. No i w dobie portali społecznościowych wnusia Agusia odnalazła przyszywanego dziadka. Pechowo nie doszło jeszcze do spotkania, chociaż mój młodszy brat ożenił się w tamtych stronach i czasem bywam.
Ale po pompie została tylko tabliczka a i samo biwakowisko nie do poznania - nie mogłem zlokalizować miejsca, gdzie z Darkiem i Bogusiem zakopaliśmy "skarb" w postaci misek i wiaderka plastikowego, z którymi nie chciało nam się tarabanić do pociągu. To miało czekać do następnego razu, ale odchodząc rzuciłem - nigdy tu nie wrócimy... Więc może niepotrzebnie naruszyłem przepowiednię. "Co się stało z naszą klasą?"
A i bar w Rydzewie nie ten sam, nazywa się "U Jakubka" i jakiś taki okazalszy. Wypiłem tam kawę i małe p. (szyfrem gadam, żeby nie namierzyli i nie ukarali.) A potem... muszę się przyznać, że zbłądziłem i zszedłem z dobrej drogi. Tzn. zamiast na Rudę, pojechałem na Miłki i nadłożyłem z 7 km. Dlatego wyszło w sumie te 100.
No i już na tym objeździe musiałem sięgać po strój pedeszcz, zreztą przydał sie jeszcze parokrotnie. I ten wmordewind cały czas. Rafcio wiedział, co mówi życząc dobrych wiatrów, chociaż mój Giant to nie żaglówka...
W Wydminach posiliłem się w karczmie Zagłoba. Tym razem wziąłem okonia (morskiego!) z frytami, duże p. oraz herbatkę z cytryną, bo już mnie schłodziło. Szybko posiłek otrzymałem ale nie mogłem się doczekać rachunku, pewnie przez delikatność pani nie podchodziła, bo studiowałem mapę. No ale wszystko było zjadliwe.
Zwiedzania na tym etapie nie było, jedynie między Wydminami a Wronkami za serce chwycił cudny acz przeznaczony na sprzedaż dom w stylu austerii (może Żydzi by kupili ale chyba nie, oni chcą odzyskiwać, nie kupować).
Do Olecka dojechałem totalnie wypluty, dobrze, że szybko znalazłem nocleg. Jeszcze skoczyłem do Kauflandu i zapomniawszy, że będę to musiał wieźć jak nie w sakwach, to w brzuchu - nakupiłem napojów, bułek, pomidorów. No i przeżarłem się na wieczór...
Dziękuję wzmiankowanej wcześniej Ani S. za słowa otuchy a może i podziwu... i życzę wiary w siebie, którą ja rzekomo posiadam.
Jutro, jak bóg wiatrów (jak mu było?) da - dolecę do Dąbrowy Białostockiej czyli kolejna stówka. Tylko czy da miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę? Bo już cierpi nieco.
Nie wiem czy załadują się zdjęcia, ledwo 3 kreski na łączu. A z mapą to sobie dam spokój, nadrobię potem.


Pokaż Mikołajki-Olecko na większej mapie


Czerwone maki...

Tu była słynna pompa.

Oj, będzie łoić!

Marzenia na sprzedaż.

Mój na jedną noc.

niedziela, 3 lipca 2011

Dzień pierwszy, Wielbark-Mikołajki, czyli startowe 87 km w pogodzie i niepogodzie.

No i plan wykonany (kto mnie zna nie zakładał tego jako oczywistości), po dość bezproblemowym rozłożeniu namiotu na kempingu Wagabunda siedzę w pustym ogródku piwnym przy piwku oczywiście i przy pomocy "Nocy i Snów" Magdy Umer odcinam się od płynącego zewsząd zgiełku (taka mp-trójka to jednak niezły wynalazek - np. w trasie chroni uszy przed przewianiem). Czy ci ludzie mają rozum? Z tysiącwatowej aparatury buczą Dni Mikołajek a obsługa baru robi im konkurencję na jakichś chińskich pierdziawkach.
Tak, jak zakładałem - ruszyłem po mszy i zrobiłem zdjęcie pod firmą. Pogoda trochę straszyła ale nie było tak źle - żółte ponczo założyłem raptem dwa razy i to na kilkanaście minut. Pierwsza ciekawa miejscowość to Klon z kilkunastoma drewnianymi chałupami o randze zabytku. Na Mazurach to ewenement - niemiecka tradycja budowlana objawiła sie w czerwonej cegle i kamieniu. Ale to pogranicze, pogranicza mają swoje odmienności i dlatego tak lubię je przemierzać. Cmentarze na przykład - zazwyczaj mieszanka nazwisk, czasem wyznań. Niestety te mazurskie wymarły wraz z ewangelikami - czasem można zauważyć jakieś kwiaty, nie wiadomo przez kogo przyniesione, czasem zabłyśnie bejcą nowe ogrodzenie ale nagrobki w rozsypce. A czy wyryte w piaskowcu zacierające się litery Erna Gonschorek nie mówią wszystkiego o historii tych ziem?
Po paru kilometrach było Wilamowo z uroczym wiejskim stawem. Wszystko zadbane, trawka wystrzyżona, płaczące wierzby,ławeczki, kwiaty w oryginalnych rosochatych donicach - gdyby trafiła się ewentualność romantycznego wieczoru tu bym przyjechał!
Potem, cóż... Szara sakwiarska mitręga - niezły asfalt do Karwicy a dalej wyboje aż za Wojnowo. A w Wojnowie - klasztor starowierców i cmentarzyk. Coś tam wcześniej kojarzyłem ale dopiero tu dotarło, że i prawosławie miało swoją reformację w 16 wieku. Tylko, ze instytucjonalna i odgórną. Ci, co się nie dostosowali byli tępieni i musieli szukać nowych miejsc. Co, ciekawe jeden z odłamów zrezygnował z posług kapłanów, twierdząc, że Bóg odebrał ludziom sakramenty. To tzw. bezpopowcy. Ostatnia mniszka z klasztoru w Wojnowie zmarła w 2006 - teraz jest to własność prywatna aczkolwiek udostępniona za "co łaska".
A za Wojnowem skończyły się "mazowieckie" płaskości a zaczęły pagórki " w sam raz" - takie, że podjeżdża się z prędkością 15 km/h a zjeżdża z 30. I tak do Mikołajek. Po drodze był kryzys 60-go kilometra, który zażegnałem kawałkiem czekolady i napojem energetycznym oraz pełnosprawny posiłek w Ukcie. Tzn. taki miał być ale naczekałem się na półsurowe polędwiczki z pół godziny. Nie polecam zajazdu Jurand!
A Mikołajki? Gdybym był nastawiony żeglarsko, może w jakichś tawernach tutejszych znalazłbym klimat. A tak to widzę tłumy i komercję... No jeszcze połażę, to może zmienię zdanie. Trochę żałuję, że rozbiłem się na wielkim kempingu z dala od centrum ale tylko ten namierzyłem przez internet no i był pierwszy z brzegu (do szału mnie doprowadzały wielogodzinne poszukiwania noclegu za poprzednich wypraw - a może gdzieś będzie taniej albo trawa miększa - i zawsze pierwsze miejsce okazywało się najlepsze). A tu proszę: w centrum przy domach małe pola namiotowe - cen nie znam ale wyglądają zachęcająco.
Ot i tyle na dziś... Jutro będę próbował dotrzeć do Suwałk ale to ze 130 kilosów, więc może wystarczy Olecko. W każdym bądź razie ciągoty nie słabną!

Pokaż Wielbark-Mikołajki na większej mapie

Start - i wszystko jasne.

Pogoda straszy!

Chata z Klonu, tzn. nie wiem z czego ale z tej wioski.

Wilamowska romantyczność.

Wojnowski klasztorek...

... i cmentarzyk.

Zemsta Juranda!

Ciasne ale własne lokum wagabundy.

sobota, 2 lipca 2011

Wigilia wyjazdu - czyli pakowanie, rozczarowanie i testowanie.

Już parę osób kibicuje, więc klamka zapadła - jutro przez Rozogi do Mikołajek.
Co do przyodziewku - zwyciężyła opcja zdroworozsądkowa - z cieplejszych rzeczy kurtka, bluza z długim rękawem i koszula zwana trekingową a podobna do zwykłej flanelówki oraz długie acz cienkie spodnie, na cieplejsze okoliczności przyrody - dwie koszulki z krótkim, dwie bez rękawów i dwie tzw. termiczne, których zaletą jest mała objętość. Do tego dwie pary szortów (obcisłe, chociaż dodają stylu jakoś zarzuciłem), piżamka (a jakże:)) do spania, piankowe klapki i ... niestety tylko jedne buty. Fakt porządne trekingowe sandały ale nie mogę odżałować sandałów spd (z blaszkami stukającymi przy chodzeniu jak podkowy), które gdzieś przepiłem. Najpewniej zostały w Pionkach a szkoda, dzięki używaniu "na przyboś" moje stopy po wyprawie zdobiły jaśniejsze plamy tam, gdzie paski rzeczonego obuwia broniły dostępu słońcu. No i pedały (brzydko się wyrażam - może geje?) mam dwustronne a sztywna podeszwa spd-ziaków dawała, wierzę, większą sprawność przekazywania mocy!
Zresztą to nie jedyna rzecz, którą zgubiłem tego roku (hm... ciekawe dlaczego?) - w niebyt odeszła cała mailowa korespondencja z 10 lat,co przy poprzednich reinstalkach systemu się nie zdarzyło, tudzież gustowna chustko-czapka w barwach Szwecji, którą miałem wszędzie. Dobrze, że chociaż głowa (nie gwarantuję) została. No i to właśnie jedno z rozczarowań, następne - poczciwy Canon A60 dostał objawów agonalnych (pasy na wyświetlaczu), więc będę musiał wziąć Panasonica DMC-F3, który mimo 6-krotnie większej liczby pikseli do staruszka się nie umywa. Jeszcze następne rozczarowanie - nowiutki netbook Acer One a właściwie Windows 7 Starter nie pozwala użytkować programów, z którymi się zżyłem. Nie wymienię ich nazw, bo były to związki na "kocią łapę" ale jeden to fajna mapa a drugi - przeglądarka zdjęć i nie tylko. Cóż, mam nadzieję, że Google Maps znajdą bezdroża, które będę przemierzał a fabryczna przeglądarka umożliwi chociaż obracanie i zmniejszanie zdjęć. No i tego Acera testuję pisząc ten post (poprzednie szły ze stacjonarnego).
Zaraz, jak łachy przeschną (niektóre okazały się być nie pierwszej świeżości) dokończę pakowanie, wtrząchnę sałatkę grecką i pobiję się z myślami czy oglądać dzisiejsze boksy czy iść wcześniej spać. No, jeszcze zajrzę na mojego pamiętnika czy się jakiś komentarz nie pokazał i na pocztę, bo wciąż czekam jednego potwierdzenia przeczytania.
A jutro w drogę!

Zdjęcie na dziś przedstawia bardów na zamku Hruba Skala w Czeskim Raju. Mam nadzieję, że nie pozwą mnie o naruszenie dup, tfu... dóbr albo wizerunku.

piątek, 1 lipca 2011

Rozterki dni ostatnich - czyli o pogodzie, sprzęcie i starcie...

Plany, plany... A to właśnie dziś (piątek) leje jak w Rumunii, co gorsza zanosi się, że poleje parę dni! Już mnie dziś "życzliwi" zachęcali: w taki deszcz się wybierasz? Ano wybieram się, człowiek nie z cukru a raczej z wody, to co się może stać? Tylko trzeba się zastanowić, czy odzienie skompletować ciepłe, czy raczej zwiewne. Ale będzie z czego wybrać: przez lata obkupiłem się w Lidlu i Allegro na wyprawę co najmniej całoroczną. Fakt, niektóre szmatki muszą poczekać na swoją kolej, gdyż widnieje na nich znaczek XL (kurczę Extra Large!) – dobrze, że chociaż większość XXL-ek zaczęła pasować (-10 na wadze), coś mikrych sobie wyobrażają tych cyklistów producenci.
Na deszcz niestety nie ma rady, jeśli ciepły – zdjąć wszystko, namydlić się i sprawy higieniczne załatwione... A zimny? O ile się ma jakąś płachtę na grzbiecie zaraz robi się ciepło, sauna można powiedzieć! No i po co jeździć do SPA? Ja tam mam coś w rodzaju ponczo, niby dedykowane na rower ale szału nie ma – pół godziny i woda wszędzie.
No i ciekawie może być z namiotem Hi-tec Twin 2 kupionym z miesiąc temu i w ogóle nie wypróbowanym. Niby ma tam czegoś 3000 ale żeby nie dziur! Może jutro sobie rozbiję na boisku przed blokiem i zobaczę, czy się w tej małej dwójce zmieszczę. Bo ona do sakwy wejdzie, co było głównym powodem zakupu.
No to pora opowiedzieć coś o rumaku: rączy to on specjalnie nie jest i swoje waży ale zadanie wożenia 140-150 kilo (no, z bagażem oczywiście!) spełnia dobrze. Wprawdzie poprzednie koła dostały trochę w kość i przeznaczone są do lżejszych zastosowań (dameczka) ale nowe w podobnej konfiguracji jeszcze żadnej szprychy nie uroniły. Szprychy to nierdzewki - bodajże Sapim, obręcze Alesa Explorer (już ich nie robią!) a piasty – grafitowe LX-y. Do tego kaseta XTR 8b. 13-28, korba XT, łańcuch HG-70, przerzutki LX i napęd gotowy. U zorientowanych konfiguracja mogąca wzbudzić zazdrość ale część to jeszcze 20 wiek! Aha i klamkomanetki zaledwie Alivio, żeby nie snobować (taaa... nie mogę wyrwać XT-ków w dobrej cenie).
Tego wszystkiego nie było w pierwotnej konfiguracji Gianta Allroundera z 2001, za to była niecieniowana rama, sztywny widelec i tego oraz mostka nie zmieniałem. A sztyca to poleciała przez słabe czucie w łapkach – przekręciłem śrubę stosując zasadę „do oporu i jeszcze pół obrotu”. Reszta to sam kult, wyznawany przez sakwiarzy całego świata – siodło Brooks, bagażnik Tubus Cargo, sakwy Ortlieb Backpacker Classic i opony Schwalbe Marathon Plus a żadnej z tych rzeczy nie kupiłem w sklepie za ciężkie pieniądze - o Allegro dzięki ci! Za nieco lżejsze doszedł lowrider (przedni bagażnik) i sakwy Crosso Dry. Teraz to wszystko się tłoczy w kuchni wynajmowanej kawalerki i robić zdjęcia byłoby bez sensu – dam coś z trasy.
No to jutro pakowanie i coś o sprzęcie pomocniczym...
Acha, jeszcze o planach - wyjazd w niedzielę po mszy o 9.30 (tak, tak) spod kościoła w Wielbarku, potem przez mostek pod firmę, co żywi i odziewa - mam nadzieję, że uda się namówić ochronę, żeby mnie „zdjęli” na jej tle, to się dowiecie... Tłumów się nie spodziewam ale gdyby ktoś przybył pomachać – zapraszam.

Fotka powyżej to ciągle reminiscencje – tak jest w okolicach Rożniawy (południe Słowacji) przy 40° C, zdjęcia wychodzą na niebiesko.